HAMENTASZEN
HAMENTASZEN
Znowu Purim. Na przebierańca jestem trochę za
stary. I latać z grzechotkami to mi się tez nie chce. Jakby tu, nie będąc
religijnym Żydem, trzymać tę żydowską tradycję? Co jest takie specyficzne dla
tego święta? Już wiem!
Michał posłał mi właśnie na Messenger dobrze mi
znany "Cud Purimowy". A co oni tam na ten Purim przygotowali? Hamentaszen!
Dlaczego to się nazywa uszka Hamana, chociaż "taszen" po żydowsku znaczy
"kieszenie"? Nie wiem. Zresztą co za różnica? Kto z naszych polskich przyjaciół
zna dzisiaj żydowski? Nieważne.
Na Chanukę zrobiłem latkies i racuszki, więc
czemu się nie pokusić o zrobienie hamentaszen? Czemu nie spróbować zrobić
według przepisu, który znalazłem w Chabad Lubawicz i podałem na Forum?
Okie dokie! Jakie składniki? 4 szklanki maki, 4
jajka, ¾ szklanki cukru, i...
Zaraz, zaraz. Czy ja mam robić hamentaszen dla
pułku wojska? Odpada!
To może jakiś inny przepis?
Jest! Malka Kafka. 50 g zimnego masła, 125 g maki pszennej, szczypta soli, ¼
szklanki cukru pudru, 1-2 żółtka, 1 szklanka daktyli...OK. Ujdzie w tłoku.
No to jedziemy. "Mąkę przesiej z cukrem i z solą".
Zrobione! "Dodaj kawałki masła i przesiekaj składniki". Że co proszę? Nożem w
tej cholernej misce dziabać kawałki masła? Bo przecież mąkę i cukier nie będę
siekał? To już lepiej wgnieść ręką? Aha! "Dodaj żółtko". I co? Znowu dziabać!?
Co dalej? Jest. "Szybko zagnieć ciasto". Cholera! Co się dzieje? Nie chce się
ugniatać! Aha! Zapomniałem dodać wody! "Uformuj ciasto w kulę". Nie wygląda
najlepiej, ale coś w rodzaju kuli jest. "Rozpłaszcz na dysk i zawiń w folię
spożywczą". To ciasto nie wygląda za dobrze. A ten dysk...Dobra. Zawijamy. "Odłóż
do lodówki na minimum 30 minut". Odłożone.
Co teraz? "Daktyle przełóż do rondelka, dodaj
3-4 łyżki wody" Aha! Szklanka daktyli siup do rondelka. Imbiru, cholera nie
mam. Kandyzowana skorka pomarańczowa? Skąd? Mam jakieś skorki z pomarańczy.
Dobrze. Posiekamy toto w drobny maczek i do rondelka! "Gotuj na małym ogniu,
mieszając, aż owoce się rozpadną i nabiorą konsystencji konfitur". No niby cos
się pichci. I daktyle się rozlatują pod naciskiem łyżki.
Z powrotem do ciasta. "Ciasto wyjmij z lodówki,
rozwałkuj na grubość 2-3 mm". Gdzie wałek? Nie ma! No tak. Do latkies i
racuszków nie potrzebowałeś, to i nie sprawdziłeś, czy jest w kuchni! Ale co za
sztuka! Zamiast wałkować, można rozbić! Tylko że konsystencja ciasta trochę nie
taka. Może za mało tego żółtka? I dlaczego wyrzuciłem białko? Byłoby łatwiej. I
trochę tych hamentaszen będzie maławo...
"Wykrawaj kółka o średnicy ok. 6 cm". Czym?
Dobra. Szklanka się tez nada.
Tylko to ciasto...Te kółka trzymają się na słowo
honoru.
"Na środek każdego placuszka nałóż łyżeczkę
nadzienia". Trochę trudno, bo konsystencja tych daktyli jest jakaś dziwna.
"Zbierz do środka brzegi ciasta tak, by uformować
trójkątną sakiewkę"
Znowu problemy z tym ciastem, ale trójkąty
wyglądają jako tako.
"Uformowane ciasteczka układaj na blaszce
wyłożonej pergaminem. Piecz w piekarniku nagranym do 180 stopni Celsjusza przez
ok. 20 minut, aż ciasteczka się zazłocą". Położone, wsadzone.
Po 20 minutach. Na takie zezłocone to one nie
wyglądają, ale się stale trzymają kupy.
Pora na spożycie. Moja lepsza polowa zadowolona,
bo przyszła na gotowe.
A tu siurpryza! Prawie sobie zęby połamała! Te
cholerne daktyle były z pestkami! Całe szczęście, że nie próbowała przegryźć na
sile. Bo by mnie to kosztowało nową protezę! Ale da się zjeść!
Na drugi raz nie będę się bawił w ważenie maki,
tylko wezmę półtora szklanki mąki. I wrzucę i białko i żółtko. I dodam proszku
do pieczenia. A zamiast daktyli wezmę śliwki. Tylko bez pestek.
A Wam życzę wesołego Purim!