ODWIEDZINY
ODWIEDZINY
Jadę do Szczecina! Koronawirus nie koronawirus. Raz maty rodyła! ("Ogniem i mieczem" Sienkiewicz). Dziewiąta rano. Jedziemy! 150 kilometrów do Gedser przeszło szybko. Na promie za dużego tłoku nie ma. A widok z otwartego pokładu jak z obrazka. Słońce świeci, lekka bryza. Czego jeszcze trzeba do pełni szczęścia? Może tylko przeżyć te 280 kilometrów z Rostocku do Szczecina? Żaden problem. Tylko dwa razy roboty drogowe i udział w niemieckim "zamku błyskawicznym". Piąta po południu i już w hoteliku koło Bramy Portowej.
I nastał poranek i zjawił się Heniek. Jak zwykle dobrze przygotowany do
wizyty na cmentarzu. I jak zwykle zorganizowany. Aż się ma wypryski na
sumieniu, że się nie jest takim robotnym. Ale swoją cząstkę roboty też się
odwaliło. Grób Ojca. Człowieka, który mimo swojego bardzo stonowanego stylu
bycia miał bardzo duży wpływ na to, jaki byłem i jestem. Człowiek skromny i
często sztorcowany przez Mamę, że nie dba o swój wygląd. A on zawsze mówił, że
wszyscy i tak wiedzą kto to jest pan Wieseltier. I chyba miał rację. Kiedy
umarł, to przez nasze mieszkanie przewinęła się masa ludzi, których nigdy na
oczy nie widzieliśmy. Ojciec nigdy o tych ludziach nie wspominał. A oni
przyszli złożyć mu ostatnie uszanowanie. A kto dba od czasu do czasu o Ojca
grób? Dawna diva Operetki Szczecińskiej. Bo podobno go znała! Gdyby nie to, że
to mi powiedziała Róża, tobym nigdy się nie domyślił.
Jeszcze tylko grób Cioci Róży. Znicze i kamień na grobach i
chwila zadumy. Żydowska kwatera na Cmentarzu Centralnym. Coraz rzadziej nowe
groby. No bo ilu amchowców jeszcze tu zostało? Dziwnym trafem lepiej pamiętam
nieistniejący cmentarz na Gorkiego. Ale tylko z powodu pana Bekera, który umarł
niespodziewanie, zostawiając panią Bekerową i dwie córki, Henię i Lalę.
Wizyta na grobie teściów. Teść umarł akurat w takim okresie,
gdzie tacy jak on już nie "kwalifikowali się" w oczach władz do pochówku w Alei
Zasłużonych. Ale jak moja św. p. Teściowa mówiła: "Po śmierci d... nie wierci".
Jej prochy, przywiezione z Danii (oficjalna zgoda władz na formularzu przewozu
szczątek ludzkich - brr!), leżą zresztą w tym samym grobie.
Potem wizyta u Heńka, który jak zwykle dba o to, żeby
człowiek nie opadł z sił. Pyszna zupa z soczewicy i pierogi z jagodami (moje
ulubione!). I jak zwykle za mało czasu, żeby pogadać. I to z człowiekiem, z
którym byłem najsilniej związany (liną na szkółce taterniczej!).
A potem...
"Jak dzwon rozlegnie się śpiew
I przyjdą na zew włóczęgi ze wszystkich stron!
Na zew i ze wsi i z miast przybędą na złaz
Przed króla włóczęgów tron!
Zejdą się mężowie najprzedniejszych cnót!
A witać ich będzie cały ludzki ród!..."
Tak. To Adaś! I Baśka. I jak żywe wspomnienia z tamtych lat.
Wędrówka brzegiem morza. I ten ich pies podjadający z drugiej strony mój
kawałek peklowanej koniny. I ja, zupełnie tym nieprzejęty, po spożyciu
serwowanej przez Baśkę wody ognistej. I wieczór w Pinokio, gdzie Adam próbował
śpiewająco załatwić problem pijanego żeglarza, dzielnie wspomagany głosem
Baśki. Nie wspominając już o chmurno-gniewnym "Powiedz, dlaczego to zrobiłaś" w
wykonaniu Kuby. Tak. Tak. Czasy, kiedy byliśmy młodzi. Bo piękni jesteśmy w
dalszym ciągu. Tak przynajmniej siebie wzajemnie zapewniamy. No tak.
Uprzejmość. Francja. Elegancja. Nie widzieliśmy się ponad cztery lata. A czasy
naszych turystycznych eskapad bledną gdzieś w pomrokach dziejów. Ale nasze
spotkania to jakbyśmy się widzieli dopiero wczoraj. No i na koniec słodka Ania.
Znam ją od urodzenia. Może dlatego zawsze łapie mnie za serce jej sposób
okazywania akceptu i bycia wliczonym w jej wąski krąg "wtajemniczonych"?
O piątej po południu spotkanie w Klubie. Przed Klubem dwie panie i stolik z
folderami. To część happeningu "Wprawka", związany z pierwszą deportacją Żydów
niemieckich. To już 80 lat temu. Jeszcze pamiętamy. Jak długo jeszcze? W Klubie
Róża i Martin. Skąd ich znam? W zasadzie nie znam ich w ogóle. Ale kto nie zna
Róży? Legenda obecnego TSKŻ-etu. Prawie jak z Leninem. Mówisz Róża, a myślisz
TSKŻ Szczecin. Mówisz TSKŻ Szczecin, a myślisz Róża. Ile to już lat ona się
walcuje z tym Klubem? Toż przecież dożywocie to tylko 25 lat, a ona już tu 38
lat... Ale wygląda na to, że ma w dalszym ciągu ma energię i ciągnie ten wózek.
Fantastyczne. Czapki z głów.
Marcin? Jego nazwisko kojarzy mi się z pięknymi, pełnymi
miłości do miasta zdjęciami. Jego zdjęcia były powodem, że wytrzymałem dosyć
długo w jednej grupie na FB.
Trzy godziny pogawędki o wszystkim i o niczym. Tak jakbyśmy
się znali od nie wiadomo jakiego czasu. Niby mamy podobny balast, choć ja już
czuję się tutaj jak przyjezdny, a oni są tutaj na swoich śmieciach. Może jednak
Ola miała rację z tym shelanu (swoi), choć ja odbierałem to jako działające
tylko w diasporze.
No tak. Ten pomysł z szukanie śladów po mezuzach na
Niebuszewie to niewypał. Według Róży na powojennym Niebuszewie pobożnych Żydów
było może dwóch na krzyż, a po niemieckich Żydach w Szczecinie nie pozostało
nic. No może ta tablica na Dworcowej i teraz ten happening zorganizowany przez
entuzjastów ze Stowarzyszenia KANA, którzy współpracują z Klubem od dobrych
dwudziestu lat.
Sam Klub mieści się w dwupokojowym mieszkaniu na parterze.
Chyba że się doliczy jeszcze Róży kapciorkę. Historia Klubu do 1970 roku
zniknęła po likwidacji lokali na Słowackiego, razem ze śmiercią tego, co
przechowywał papiery w swojej piwnicy. Róża prowadzi kronikę od momentu
przejęcia pałeczki. Dużo się działo i dużo się dzieje. Ale ludzi do tej pracy,
mimo dużej współpracy osób zainteresowanych historią Żydów w Szczecinie i
pozytywnego stosunku władz, jest coraz mniej. Czterdziestu kilku członków Klubu
to niecała połowa stanu z lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Nie
wspominając już o latach przed marcem 68. Lub przed wyjazdami z lat
pięćdziesiątych. Jak to Róża powiedziała, ten mały lokalik na imprezy miał w
ubiegłym stuleciu mniej krzeseł niż chętnych, a teraz jest odwrotnie.
I co smutniejsze. Język żydowski, jidysz, który rozbrzmiewał
czasami denerwująco głośno na Niebuszewie pod koniec lat czterdziestych i przez
całe lata pięćdziesiąte, uciszył się razem z wyjazdami. Po wyjazdach marcowych
została tylko garstka mówiących w jidysz. To właśnie pomieszczenie przylegające
do świetlicy było wtedy okupowane przez kilkunastu osobników, dyskutujących i
kłócących się w jidysz aż do końca zeszłego stulecia. Ci ludzie zasnęli snem
wiecznym, a jidysz zamilkł razem z nimi. A bez jidysz trudno mówić o polskich
Żydach. Bez religii można było sobie wyobrazić polskich Żydów. Tradycje
świąteczne i jidysz dawały w dalszym ciągu wrażenie, że są w Polsce polscy
Żydzi. Pozostały tylko kroniki prowadzone przez Różę i imprezy, do których
przykłada się Marcin i garstka innych. Oby jak najdłużej.
Róża rezerwuje dla nas miejscówki na "unum ex uno" w
wykonaniu Pawła Szamburskiego. To ma być jego autorska interpretacja muzyki
żydowskiej. Muzyka bez słów w wykonaniu jednego klarnecisty? Żadnych skrzypiec?
To nie to, do czego jestem przyzwyczajony. No dobrze. Przyjdę.
Od razu widać, że jesteśmy w czasach koronawirusa. Przy
wejściu wypełnianie ankietki i mierzenie temperatury. W salce odstępy między
słuchaczami i maseczki. Jak tu wejść w nastrój wieczoru muzycznego? Ilość
gadżetów muzycznych na scence wcale w tym nie pomaga. Ale wszystko znika po
pierwszej minucie Pawłowego grania. Zamykam oczy i oczyma mojej żydowskiej
duszy zostaję przeniesiony w nieistniejącą atmosferę żydowskiego sztetla.
Rzewne tony malują przed moimi oczami prawie sielankową atmosferę żydowskiej
zagrody. Ale w tę sielankę wkradają się jakieś dysonansowe tony. Niepokój?
Obawa? Jakby coś mało przyjemnego znajdowało się na obrzeżach tej wyśnionej
idylli i zagrażało pokojowi sztetla. Muzyka ciągle próbuje wejść w tony wesołe,
ale ten niepokojący dźwięk towarzyszy jej przez cały czas. Gdzie ja jestem?
Czasowo przeniesiony w świat, który przestał istnieć przed laty. I to wszystko
sprawiła muzyka, do której nie miałem przekonania. Budzę się przy oklaskach z
sali. I mimo że nadążam za melodia następnego utworu, nie jestem w stanie być
razem z salą, którą Pawła muzyka pobudza do nucenia tego natarczywego refrenu.
I jeszcze piosenka bez słów o żydowskiej mamie. I już koniec? Tak. Ten
zaczarowany czas szybko zleciał. Dzięki Paweł. Dzięki KANA. Dzięki Róża.
Następny dzień poświęcony starym śmieciom. Śląska 53. Kamienica, gdzie
zamieszkaliśmy zaraz po przyjeździe do Szczecina. I niespodzianka. To przecież
o rzut kamieniem od Wojska Polskiego 25, ostatniego mieszkania przed wyjazdem!
Ale idziemy dalej. Jagiellońska 93. No, no! Budynek Anny Jagiellonki? Nie
wiedziałem. Ale prezentuje się całkiem, całkiem. Chociaż przez oszkloną bramę widzę,
że oficyny już nie ma. Mały spacerek na Ściegiennego 2, przerwany obowiązkowa
wizyta w "Paszteciku" na Wojska Polskiego (dwa paszteciki i ciepły barszczyk -
pycha!). Ze Ściegiennego trochę daleko do Narutowicza. Budynek z tym zastępczym
mieszkaniem, do którego nas przeniósł GAM niby stoi, ale jedyne co po nim
pozostało to tylko kolor cegieł, bo reszta jest przerobiona nie do poznania.
Następna rundka to plac Zwycięstwa z kościołami, kino Pionier, Kosmos, Plac
Zgody, Zamenhofa, Grunwaldzki, Jasne Błonie i Park Kasprowicza, mimo nowych
pomników, dokładnie jak je pamiętam za moich czasów.
Drugi spacer. Dworcowa z tablicą po niemieckich Żydach i ich
synagodze. Brama Portowa i ta ulica z Katedrą, idącą w dół ku Odrze, która dla
mnie w dalszym ciągu nosi nazwę Wielkiej. I plac Żołnierza, gdzie mi nie brakuje
tej wielkiej pięcioramiennej gwiazdy, ale razi mnie brak pomnika. Nie po Armii
Czerwonej, ale po jej młodych żołnierzach, którzy oddali życie w walce z
hitlerowską hydrą. Plac Hołdu Pruskiego i Brama Królewska. W dali prezentuje
się Zamek i Baszta. Obok Bramy zegar słoneczny. I coś nowego. Plac
Solidarności. I widok na nową Filharmonię. I w dół Małopolskiej do mojej budy.
Ubecji już nie ma, ale komenda policji jest tam w dalszym ciągu. Budynek szkoły
prezentuje się w dalszym ciągu dobrze. Ale tablice mówią, że to już nie moja
szkoła. Więc ukój żal w filiżance kawy na Wałach Chrobrego, które w dalszym
ciągu górują nad nabrzeżem Odry.
Co jeszcze przypomina mi mój stary Szczecin? Pomnik Wieszcza?
Konski Kierat? Plac Orla Białego? Gdzieś tam stoi jeszcze budynek po starej
łaźni i pływalni, gdzie trener Knausz próbował z nas zrobić, bez skutku, wyczynowych pływaków. I miał
chyba racje, że talentu do tego sportu za dużo nie mieliśmy. Na Ku Słońcu już
byłem, a Kwiatowej, gdzie stała moja stara fabryka nie będę oglądał. Akademik i
stare budynki Polibudy tylko z okna tramwaju. Tak samo, jak nie będę sprawdzał,
jak płytkie jest teraz Głębokie.
I już minął tydzień i pora do domu. Niedosyt? Przesyt? Ani jedno, ani
drugie. Miło pochodzić i powspominać. Miło spotkać się z ludźmi, których w
dalszym ciągu można nazwać przyjaciółmi.
I dopóki oni tu są, odwiedzanie tych kątów ma swój sens. Ale
to nie powrót. To tylko wizyta. Trochę starych sentymentów. Starych, bo życie
jest tam, gdzie się mieszka. Minionego czasu nikt już nie zawróci.
Pora do domu. Nie żegnam się z tym miastem. Mówię po prostu
do widzenia. Kiedy? Jak mnie znowu najdzie na to ochota.
Alex Wieseltier
Wrzesień 2020