KUBA 3

2020-09-16

SWOI ZA GRANICĄ - KUBA 3
Czyli do Sojuza i z Powrotem

Jak to się stało, że pojechałem z Rodzicami do Rosji (Sojuza jak ktoś chce, bo wtedy taki był)?
Zaczęło się oczywiście od Odwilży. Śmierć Stalina. Masowe wymieranie pierwszych sekretarzy w innych krajach Demoludu. I 1956 rok. Kubuś z Tatą na Targach Poznańskich. Targowano się mało. Gdy wychodziliśmy z ZOO, obok przeszła demonstracja - "Chleba!", a potem strzelano. No i chyba słusznie, bo zupełnie nie przypominałem sobie, by brakowało chleba. Dużo gadania o jakimś Cegielskim. Ponoć wieszają Żydów. I Ubeków. (Kuba, Kubuś, K-ubek?). Oprócz wszystkiego innego. Tata ma baaardzo niewyraźną minę. Schronienie i nocowanie w jakiejś szkole, potem na dworzec, do pociągu, do wagonu. Tory kolejowe zablokowane są przez "kontrrewolucjonistów". Po jaką cholerę? Wieczór. W powietrzu, nad domami, kule smugowe, po dwie, po trzy. Sikam z emocji co 5 minut. Strach? Nie. Ubaw po pachy. Jacyś chuligani na peronie rozbijają stragan spożywczy. Tato, z łapserdackim błyskiem w oku i ku mojemu ogromnemu zdumieniu, woła by nam coś rzucili. Pudełko pralinek. Początkowo odmawiam jeść zrabowane, ale głód i namowy Taty zwyciężają (co za przebogaty bukiet jedności przeciwieństw). Wreszcie zasypiam na twardym drewnianym siedzeniu. Gdy się budzę, pociąg jest już w drodze. Ponoć w nocy dworzec zajęło wojsko i odblokowało tory. Zjawiamy się w mieszkaniu na Niebuszewie dumni z siebie jak bohaterowie wojny trojańskiej. Tak nas opisała Mama, ale później, gdy już jej wróciło poczucie humoru. W tym momencie, jednak, drzwi otworzyła nam rozhisteryzowana i rozmamłana Mama i od razu w wyrzuty: "Gdzie wyście się podziewali, przecież mieliście wrócić wczoraj! Co ja tu przez was przeszłam!" Troszkę durniejemy. "No jak to, Irenko, nic nie wiesz?..." "Nie, nie wiem i nie chciałam wiedzieć! Słyszałam przez ścianę od sąsiadów radio, spiker coś mówił bardzo poważnym głosem... jakieś nieszczęście... w Poznaniu... na pewno was zabito, to już naszego radia nie włączałam... Jak wyście tak mogli!"
Braku logiki też nienawidzę (szczególnie typu agresywnie dupowatego).
Za to wśród dzieciaków na podwórku bylem niekwestionowanym "bohaterem wojny trojańskiej".

1957. Z Rosji, a konkretniej z Kamyszłowa ma przyjechać Ciocia Natasza! To już doprawdy odwilż! I ogromna ekscytacja! Ja nigdy dotąd nie spotkałem nikogo z krewnych, choć żydowskich przyszywanych cioć i wujków miałem dość dużo - chyba wszystkich niedobitków Zagłady w Szczecinie. Ze zdjęć widzę, że Ciocia jest mało podobna do Mamy. Mama miała w sobie coś z azjatyckiego kota. Ciocia zaś - bardzo europejska... Z wyglądu.
Budzę się w nocy. Światło przez otwarte drzwi z sąsiedniego pokoju przesłania jakaś ogromna sylwetka. Ciocia Natasza przyjechała!... Trochę jestem rozczarowany jej... rozmiarem poprzecznym, ale szybko o tym zapominam (tzn. niezupełnie, bo do dziś pamiętam) zalany rosyjską, rodzinną serdecznością, zasypany kredkami, farbkami, zeszytami do malowania, cukierkami, czekoladkami, albumem z kolorowymi pocztówkami i wszelkimi możliwymi dobrami Związku Radzieckiego. Całowany, tulony... Ciocia nigdy nie wyszła za mąż i nie miała dzieci.
Szybko się uczę, że choć gniew Cioci nie jest tak straszny, jak Mamy, jest raczej nieszczęśliwa płaksa, obrazić ją jest równie łatwo. Na szczęście ułagodzić - żaden problem. Pierwszą próbkę dostajemy, gdy Tata-partyjniak, w którym nagle obudziło się jego "pochodzenie drobnomieszczańskie", zauważa w rozmowie z Mamą, po polsku, że prezenty Cioci są bardzo "niepraktyczne" (nie da się sprzedać i zarobić?). Mnie się bardzo podobały. Do Cioci dociera jednak krytycyzm Taty i masz ci los...
Od tego momentu w domu mówi się wyłącznie po rosyjsku. Ja zamilkłem na pierwszy tydzień, choć rozumiem większość z tego, co się mówi. Mama jest bardzo zadowolona, bo ponoć jestem strasznym, działającym na nerwy i trudnym do wytrzymania gadułą (jaaa?). Może trochę zahamowały mnie pierwsze towarzyskie kontakty z Ciocia. Gramy w Chińczyka. Ciocia mówi: "twoj chod". Robię, po czym mówię jej (nigdy nie rozmawiałem ze swoją ciocią, ale dzieci z podwórka mówią do swoich cioć... chyba na ty): "twoj chod". Ciocia się zrywa od stołu jak oparzona: - "Irena, on się do mnie odezwał na ty!" Dowiaduję się, że po rosyjsku do Cioci mówi się "wy", bo przeciwnym wypadku - grubiaństwo. Nic, tylko się powiesić. Czy te Ruskie koniecznie muszą być tak agresywnie wrażliwo-obraźliwe? Toż to terroryzm czystej wody!

Jak się zwracamy po rosyjsku:
Gospodin (albo Towariszcz Gienieralnyj Sekrietar') Michaił Siergiejewicz Gorbaczow,
Wy, Michaił Siergiejewicz,
Wy, Michaił,
Ty, Michaił,
Ty Misza.... Miszeńka, dorogoj i liubimyj (nie wytrzymałem).
Pięć poziomów przepełnionych niuansami w kraju, który zamierzał budować społeczeństwo bezklasowe... Nu i kudy wam do toho, sirotki, kudy?
Gdzie tu jest miejsce na Jakuba zależy wyłącznie od Gospodina Gorbaczowa (wy sobie, towarzyszu, za dużo jednak nie wyobrażajcie). Kiedyś złapałem pana Michała G. w telewizji rozmawiającego z wyraźnie starszym od siebie wiekiem doradcą, który zwracał się do pana Michała per "Towariszcz Gienieral'nyj Siekrietar'", a pan Michał opowiedział mu łaskawie, z jaśniepańska: "Choroszo, idi, sdiełaj". Mnie opadła szczęka - Miszeńka! (Przepraszam - znów nie wytrzymałem). Rosjanie na ogół nie wiedzą, o czym ja mówię, gdy to opowiadam. W czasie moich późniejszych podróży do Rosji kilka razy miałem okazję, by jakiś rosyjski dyrektor okazywał mi swoją szczerą sympatię, zwracając się do mnie na ty. Choć było mi przykro, uważałem za swój obowiązek odpowiedzieć tym samym. Jakby ich kto w mordę strzelił!

Ach, w tym natłoku dygresji byłbym zupełnie zapomniał. W 1957 roku możliwym było w Polsce słuchać Radia Wolnej Europy i Radia Ameryka. Pamiętam moją Mamę i Ciocię słuchające audycji rosyjskojęzycznej o jakichś diabelskich kombinacjach związanych ze zbrodniami stalinowskimi. W tym słuchaniu było religijne namaszczenie, wzruszenie, smutek i harmonia pomiędzy siostrami... I napięcie i... Nagły wybuch złości Mamy, który Ciocia na próżno usiłowała łagodzić. Skończyło się płaczem. Obopólnym.
Ciocia poinformowała nas też, że dostała zaświadczenia zgonów Dziadka i Wujka. Dziadek umarł w 1941 roku. Wujek - 1944. Gdzie? Rubryka niewypełniona. Na co? Jakaś łacińska nazwa. Obydwaj na to samo. Cała ulica w Kamyszłowie dostała w swoich zaświadczeniach zgonu tą samą "diagnozę".
Wiele lat potem moja bratowa przekazała mi jedne z ostatnich słów umierającej Cioci: "Wszystko przez to, że »Biali« się przefarbowali". Tak, tak, Tiotuszka, przefarbowali. A kolor, jaki przyjęli, tylko uczynił ich bardziej krwiożerczymi. Na knucie nie poprzestawali.
1958 rok. Tak, w tym to roku pojechałem z Rodzicami na wycieczkę do Związku Radzieckiego. Nie za bardzo miałem pojęcie, że moim Rodzicom właściwie nie tyle chodziło o wycieczkę - odwiedziny u rodziny - ile raczej o popisy wyższości cywilizacyjnej Polski i krucjatę przeciwko "niebieskim kaszkietom". Przynajmniej tak to z perspektywy czasu mi wygląda. Wszak Nikita Siergiejewicz (Chruszczow) powiedział, że były "błędy i wypaczenia". A więc "teraz, kurwa, my!" Oczywiście, wtedy nie było to tak "elegancko" sformułowane, ale należało się nam chyba dużo więcej.

Aby uniknąć komplikacji, indywidualnym i grupowym wycieczkowiczom do Związku w tych latach (i potem) wraz z wizą wyznaczano trasę - marszrutę. Nasz wyścig niepokoju miał odbywać się na trasie Warszawa-Moskwa-Swierdłowsk-Kamyszlow-Swierdłowsk-Moskwa-Warszawa. Koleją. W Swierdłowsku tylko przesiadki. Wagonami sypialnymi. A w każdym wagonie - "prowodnik" - jednak. Tak na wszelki wypadek. "A w czwartym wagonie same grubasy, siedzą i jedzą tłuste kiełbasy" (bo zabrali ze sobą z Polski).
Opowiadał mi mój znajomy szczeciński literat, że podczas podroży po ZSRR, postanowił odwiedzić swoich dawnych przyjaciół, parę kilometrów w bok od marszruty. Nawet u nich przenocował, ale nad ranem zjawił się milicjant zawiadomiony przez "uczynnych" sąsiadów. Mój znajomy usiłował sprawę bagatelizować, bo co prawda odbił od marszruty, ale tylko na jeden dzień i na parę kilometrów. Milicjant zaś argumentował: "Co za bzdury. Wyobraźcie sobie, że to ja przyjechałem do Polski, ale zamiast w Warszawie pojawiam się w Krakowie!" Na co mój znajomy: "Jak najbardziej to sobie wyobrażam. Jadąc do Polski możecie jechać gdzie chcecie".
Milicjanta na chwilę zatkało. Po chwili zapytał: "Czy jesteście patriota socjalistycznej Polski?" "Ehm, jestem..." "To jak wy śmiecie tak oczerniać swój kraj?!"

Jechaliśmy do rodziny. A jak tu jechać bez prezentów?
Najlepszy prezent to taki, który reprezentuje przedmiot dumy darującego i przedmiot pożądania obdarowywanego.
Czy ktoś jeszcze w Polsce wie, co to jest kapa? Na wszelki wypadek wyjaśniam, że jest to coś w rodzaju cienkiego dywanu perskiego i kładzie się na pościelone łóżko lub wiesza na ścianę. Jako 11-to latek nie za bardzo wiedziałem, co moi rodzice, a szczególnie Tata, w tym widzieli.... No bo czy poniemieckim pluskwom na ścianie musi też być i ciepło i estetycznie?
Dziś rozumiem. Był to produkt spółdzielni "Trykot", w której Tata był głównym księgowym. Robiono to maszynowo, a więc dużo szybciej niż gdyby starano się ręcznie, a więc z punktu widzenia postępu technicznego i cywilizacyjnego - nie byle jakie osiągniecie. A do tego był i popyt. Upchano więc tym skarbem jedną walizę, starając się, by ilość nie przekroczyła ilości przypisanej służbami celnymi obydwu sojuszniczych krajów i nie przeszła w jakość niedozwoloną. I, o ile sobie przypominam, by rączka się nie urwała.
Do tego - kiełbasy, ale nie tłuste, tylko suszone: krakowska i myśliwska. I w drogę.

Już wcześniej w Poznaniu miałem wrażenie, jakbym wyjechał z Polski za granicę. To samo uczucie miałem również przyjeżdżając do Warszawy i nie tylko ten pierwszy raz. No tak, trasę WZ (ze schodami ruchomymi!) i Pałac Kultury znaliśmy z prasy i Kroniki Filmowej, ale ta reszta... Nawet gruzy wokół Pałacu Kultury były jakieś takie... zagraniczne.
Hotel Brystol. Pokój na poddaszu. Z łazienką. Łazienka z bidetem. Gdy parę lat potem opowiadałem Pani Irenie, że nasza łazienka w Warszawie miała nawet specjalną wanienkę do mycia nóg, mama mojego przyjaciela mało co nie spadła z krzesła ze śmiechu. Moja Muza ostatnio mnie poinformowała, że widziała we Francji bidet z lustrem!
Pałac Kultury - przedsmak największych osiągnięć socjalizmu. I ten widok z 30-go pietra. Tata panicznie bał się podejść do balustrady - lęk przestrzeni. Moja ciekawość zaś pokonała mój lęk. Tata mało co nie zemdlał, gdy się wychyliłem, by spojrzeć wprost na dół. Tak, te gruzy wokół Pałacu wyraźnie jakieś nie te...
Dworzec Wschodni. Bylem tam w życiu chyba z pięć razy. Pierwszy i drugi w drodze do Moskwy i z powrotem. Trzeci i czwarty raz - na początku lat sześćdziesiątych, do Dęblina i z powrotem, na badanie lekarskie do szkoły lotniczej (nie przyjęli). Czwarty - w 1978 roku w drodze do Wiednia (przyjęli do Kanady).

Wagon sypialny Berlin-Warszawa-Moskwa w stylu stalinowskiego baroku. Tłoczone, niebieskie winylowe obicia ścian gładziłem z zainteresowaniem. Czystość, luksus. Uprzejmy "prowodnik". Ale przypominając to sobie, czuję napięcie i lekkie obrzydzenie.
Granica. Wagony są zdejmowane podnośnikami z europejskich podwozi i ustawiane na rosyjskich, szerszych. Polskich celników w tą stronę nie zapamiętałem, za to radzieckich - na całe życie. Z korytarza wagonu, przez zamknięte przeszklone drzwi przedziału patrzę ze zdumieniem i zafascynowaniem na ogromnego basiora w mundurze z niebieskim kaszkietem służb bezpieczeństwa wewnętrznego. Młody blondyn z kamienną okrągłą twarzą otwiera po kolei wszystkie walizy podróżników przedziału, włączając walizy moich rodziców, nerwowo przerażonych.... Otwiera te walizy, wsadza swe ogromne grube łapska pomiędzy rzeczy, łapiąc je na chybił trafił i wyrzuca za siebie... Nie, żebym czegoś takiego jeszcze w życiu nie widział, ale dotąd tylko w kinie na filmach fabularnych o Drugiej Wojnie Światowej. A na tych filmach i mundur był, tylko że hitlerowski... Żeby ktoś w mundurze naszych wyzwolicieli tak się zachowywał, to by mi dotąd zupełnie do głowy nie przyszło, bo głowę z taką wyobraźnią należałoby bezwzględnie obciąć.
Nawet dziś, gdy to opisuję, gotuje się we mnie krew. Te pierwsze wątpliwości w stosunku do religii wszczepianej od dzieciństwa pamięta się na całe życie.
Basior decyduje, że wieziemy o dwie kapy za dużo i mimo protestów moich rodziców rekwiruje nadmiar - do odbioru za pokwitowaniem przy powrocie. Ktoś z obdarowywanych będzie się musiał zadowolić tylko kiełbasą. Tata gorączkowo doczytuje się w przepisach, że nie, że nie jest za dużo - na próżno.
(Pierwsza runda My - 0; Niebieskie Kaszkiety - 1. Zbierania rzeczy po całym przedziale nie wliczam, choć może należałby się Kaszkietom bonus i za to też).
Piszę to z nienawiścią. Czy ja doprawdy miałem zawyżone oczekiwania? Nie, to nie były resztki "błędów i wypaczeń", to było coś... solidnie normalnego. Kamienny basior nie miał najmniejszych wątpliwości co do swojej absolutnej władzy nad podróżnikami i co do poprawności swojego zachowania.
Zresztą, gwoli sprawiedliwości, przypomnijmy sobie polskich milicjantów z drogówki w czasach PRL. To znaczy, ja sobie przypominam, bo nie wiem, jak to jest dziś. Nie ulega więc wątpliwości, że ta zaraza była (jest?) powszechna, tylko że ja musiałem zobaczyć ją z bliska, po raz pierwszy właśnie przekraczając granice ZSRR w 1958 roku...
Gwoli sprawiedliwości, polska drogówka to też jednak nie to. Oni rabowali (rabują?) na drogach, ale po cwaniacku, z przymrużeniem oka, a radziecki basior wyglądał na to, że mógłby tą swoją wielką łapą zatłuc na śmierć, nie zmrużywszy oka - jak hitlerowiec.
Pomyśleć, tyle propagandy wszczepiano w nas od żłobka, a przy pierwszym praniu zaczynało się to rozłazić. A może nie rozłazić się, tylko przepoczwarzać w to, o co naprawdę chodziło? Machiavelli radził, że dla księcia jest lepiej, żeby się go bano, niż kochano. Oj, Nicolo, Nicolo. Co za krótkowzroczność. Z wiekiem niektórzy z nas przestają się bać śmierci i chętnie by sobie uprzyjemnili ostatnie chwile życia, zabierając ze sobą w niebyt właśnie takiego przeraźliwego księcia. Boże mój, oby mi się taki w odpowiednim momencie nawinął! Założę się, że bałby się śmierci bardziej, niż bano się jego... A jeżeli nie, to już bym ja mu dopomógł!...No co, pomarzyć nie wolno?

Rozczarowanie goni rozczarowanie. Przejeżdżamy przez Bug i jesteśmy w Związku Radzieckim! I co?... A nic! Te same pola, łąki, lasy. Ani odrobiny kraju przodującego socjalizmu! A co ja oczekiwałem? No bo ja wiem? No może jakieś wspaniale futurologiczne budowle, tęczę na niebie, fanfary... No może, żeby choć jakaś krowa pierdła iskrami....
Tata tłumaczy mi, że tu kiedyś była Polska. Aha, rozumiem, jeszcze nie dogonili.
Właśnie sobie uświadomiłem, że wiele wspomnień z dzieciństwa, które czytałem, zbija kapitał humoru na dziecięcej naiwności i - prawdę powiedziawszy - głupocie. Odgryzę się więc mówiąc, że najszybciej i na całe życie uczymy się właśnie we wczesnym dzieciństwie, a rezultat jest tylko odzwierciedleniem umysłu naszych nauczycieli. Tak jest, "król jest nagi!". A to, że nie jest, wmawiają nam dorośli...
No i komu tu ufać? - Tylko sobie. A więc, bez samooszukiwania się!

A tak na marginesie polskich wycieczek do Rosji.
W Kostromie stoi pomnik Iwana Susanina.
Chyba nadal mało kto w Polsce wie, kto to był, choć był związany z historią Polski. Otóż, gdy w XVII wieku polska magnateria wybrała się na zbrojną wycieczkę do Rosji (chyba motywowana trochę podobnie do moich Rodziców), Susanin zgłosił się na przewodnika. Historia Rosji upiera się, że Susanin umyślnie zaprowadził oddział polski w jakieś bagniste lasy bez wyjścia. Jest nawet poemat na ten temat, w którym jest zdanie: "Susanin, Susanin, gdzie ty nas wiedziesz! - w gorącym gniewie zawołali wrogowie". Historia mówi, że Polacy Susanina zabili, a i sami, ku nieukrywanej satysfakcji historyków, wyginęli w tym lesie. Susanina ogłoszono bohaterem narodowym, choć słyszałem i żartobliwą wersję powyższego poematu, w którym Susanin na pytanie wrogów odpowiada: "Zupełnie nie mam pojęcia, sam tu jestem pierwszy raz".
Otóż, ostatnimi czasy Kostromę odwiedziła polska wycieczka, której uczestnicy spytali przewodnika, czyj to pomnik. Przewodnik odpowiedział: "A, to jest pomnik pierwszego przewodnika polskich wycieczek".

Wspomnienie (sen?):
Na którymś odcinku podroży, chyba tym do Moskwy, Rodzice zapoznają mnie z małą, strasznie kochaną dziewczynką. To wspomnienie (sen?) wywołane zostało uczuciem, którego dawno, dawno nie miałem...
Słoneczny dzień. Siedzimy z tą słodką Maludą (czarne, kręcone włoski) na ławce przedziału, tyłem do kierunku jazdy pociągu, ona bliżej okna, które jest po naszej prawej stronie, więc obejmuję ją prawą ręką, i jest nam razem bardzo blisko, dobrze, błogo i wesoło. Nigdy dotąd tak mi z nikim nie było.
Następny obraz (sen?):
Maluda spada z najwyższej polki przedziału, gdzie się chyba z moją pomocą wcześniej wdrapała. Chyba nawet sobie przypominam śnieżnobiałe, lniane majtki okrywające jej rezolutną małą pupę, gdy pomagałem się jej wgramolić. Pomogłem się też wgramolić i drugiej, większej dziewczynce, bo pamiętam, że odnotowałem z ulgą, że majtasów nie pokazała.
Spadając, Maluda uderza głową w stolik. Cały przedział woła "Ach!". Jestem pewien, że jestem świadkiem śmiertelnego wypadku, ale na szczęście nie, bo Maluda żyje i... Wyyyyje! (Dzięki Bogu). Zapanowuje straszliwe zamieszanie. Wreszcie "prowodnik" przynosi kwadratowy opatrunek z gazy na rozciętą głowę Maludy (chyba w pobliżu prawej skroni). Ktoś mówi uspokajająco, że chyba nawet szew nie będzie potrzebny. To chyba mój Tata, który miał dwukrotne doświadczenie tego typu z moją głową (szwy były potrzebne). Ja dostaję straszliwą bure od mojej Mamy "Czemu ty nigdy nie potrafisz bawić się spokojnie? Zawsze musisz szaleć!" (Rozcinałem sobie głowę w wieku czterech i ośmiu lat. Obydwa razy o kaloryfery. Wówczas Mama też reagowała histerią. Pamiętam, że za drugim razem nawet zapytałem w strachu, czy ja już umieram...)
Gdy już wszystko się uspokoiło i Maluda siedzi sobie wygodnie i zadowolona z siebie na kolanach u jakiegoś pana, ogromnego jak niedźwiedź, przymilam się do Maludy, próbując odzyskać utraconą bliskość, ale na próżno. Zostaję odtrącony, bo to przeze mnie. Prócz tego, w systemie klasowym przedziału, ja jestem pariasem, ulokowanym tam przez moich własnych rodziców. No i kto się może z tym spierać?
Ciekawe, że wartościowanie istnień ludzkich jest we krwi również i tych, którzy pozornie są przeciwni systemowi klasowemu i jego niesprawiedliwościom. A tak naprawdę, to ich tylko nie zadowala ich własna pozycja. Taki już wszyscy mamy parszywy, stadny, wilczy instynkt.
Mimo wszystko jestem zaszokowany, że Maluda tak łatwo przekreśliła mnie i naszą dobrą zabawę, poprzedzającą katastrofę. No cóż, musiał to dla niej być jednak kawał katastrofy, a i pokusa być ulubienicą wszystkich była też nie do odparcia. Zaskoczyła mnie tylko jej żelazna determinacja i bezapelacyjność wyroku. Ktoś musiał dać przykład, jak się to robi...
Siedzę więc sobie dziś w tym kącie przedziału, w którym posadzono mnie prawie 49 lat temu i zbiera mi się na jeszcze jedną dygresję. Dygresję o tych, których w pośpiechu obwiniono (lub obarczono całą winą, choć należała się tylko jej cześć) i którzy dali się tak obwinić. A obwiniono, by ich zepchnąć jak najniżej, tak nisko, że można i zatłuc i nikt złego słowa nie powie. A następna dygresja jest o tak wysokiej pozycji społecznej ofiar, że tłumy się pchają by ich uznać za ofiary i przyznać im jak największe przywileje z tej okazji. Oczywiście, prawdziwą ofiarą nikt nie chce być. Właściwie chodzi o to by prawdziwym ofiarom wyrwać sprzed nosa, a może nawet i je też obwinić.
Do czegóż ta aluzja? - A do wszystkiego. Przykładów "skol'ko ugodno".
Dla jasności, ja nie byłem i nie jestem żadną ofiarą niczego ani nikogo. Moja Mama nigdy by mi na to nie pozwoliła! Gdy raz wróciłem zapłakany z podwórka, bo ktoś mnie tam skrzywdził, natychmiast zostałem wysłany z powrotem bym sobie wyrównał rachunek. Powoli więc uczyłem się rozwścieczać zamiast płakać. Trzeba przyznać, że było to dość skuteczne wobec nawet największych zabijaków ("Kto ci to oko podbił, Kuuuba? Cha, cha, cha!". "Ale ja Kubie..." , "Ale Kuba tobie też, cha, cha, cha!"). Jakoś nikt mnie nie zatłukł, a od tego często miałem najlepszych przyjaciół właśnie spomiędzy poczciwszych "zabijaków" (jak Wołodyjowski z Podbipiętą).

Pociąg dojeżdża do Moskwy. Stoję na kaloryferze przy półotwartym oknie w korytarzu pociągu i staram się wchłonąć oczami ta nadjeżdżającą przyszłość ludzkości. Nie zwracam uwagi na to, że za mną staje pewna pani... Dobrze ją pamiętam... Dość młoda. Niewysoka. Zgrabna, choć nie w szczupły sposób. Trzyma się prosto, z godnością, ale też i z odrobiną napięcia... (Ostatnio zdjęcie innej pani bardzo mi ją przypomniało). Zeskakuję z kaloryfera, by polecieć do Rodziców, by coś im powiedzieć, podzielić jakąś radością... Zeskakuję prosto na małe stopy tej pani, w czarnych pantofelkach na wysokich obcasach. Piękna twarz krzywi się z bólu... Nieznośne chłopaczysko!
Jak już chyba gdzieś wspomniałem, ja nie jestem złym człowiekiem. Moja niezręczność z powodzeniem spełnia tę funkcję w moim życiu.
Co wcale nie znaczy, że moje jestestwo należy czy też można zamieść do kąta!
Moskwa - tuż po Międzynarodowym Festiwalu Młodzieży i Studentów. Wielu panów występuje w dość eleganckich letnich spodniach i marynarkach, w kapeluszach à la Maurice Chevalier. Prezentują się zaskakująco szacownie i z wdziękiem.
Dworzec Białoruski. Ubikacja publiczna... Natychmiast znajduje nazwę dla tego... przybytku. "Pedałowa"! Nie, nie ze względu na upodobania seksualne klienteli (o czymś takim ja w tym wieku jeszcze nie słyszałem). Chodzi o to, że w kabinkach nie ma muszli klozetowych, tylko otwory w podłodze z dwoma ceramicznymi "pedałami" do ulokowania stop. Oprócz tego, kabinki jeszcze nie mają... drzwi...
A w jednej z kabinek.... siedzi przykucnięty na pedałach "Maurice Chevalier"... demonstrując niepoinformowanym jak się to osiągniecie cywilizacyjne używa. Przy tym też się nie da ukryć, że w tej pozycji męski nabiał... z wędliną... nabiera charakteru demonstracyjnie wahadłowego.
Wchodzę do jednej z kabinek i odwracam się do taty z pytaniem, co z tym robić. Tata jest niezwykle pomocny w moim przystosowywaniu się do zagranicznej kultury i mówiąc, że trzeba spuścić spodnie i kucnąć, nawet zabiera się do mojego paska u spodni. Wyrywam się gwałtownie i z oburzeniem: "Nawet dla siusiu?!"
Kultura Zachodu zaczyna się w ubikacji publicznej. Kultura Wschodu właśnie tam się kończy.
Odwiedzając Rosję postsowiecką, dyskutowałem z Rosjanami ten temat dość otwarcie, dodając, że wreszcie zrozumiałem, jak wielkim człowiekiem w historii Polski był Gen. Felicjan Sławoj Składkowski. Tak, tak, Przyjaciele Moskale, zamiast wbijać mu i II RP nóż w plecy 17 września 1939 roku, trzeba było zaprosić Pana Premiera by podzielił się swoją ekspertyzą w dziedzinie higieny stosowanej. Wysunąłem też teorię, że dla ucywilizowania Rosji wystarczy tylko doprowadzić jej ubikacje publiczne do standardu powiedzmy sobie, anglosaskiego czy skandynawskiego. Nie mówię o standardzie zachodnim, bo o Francji słyszałem nie najlepsze rzeczy. A przybytku z lat 70-ch w Dreźnie też nigdy nie zapomnę. Wschodni Niemcy potrafili zasrać "uber alles und ganze Welt" i może nawet bardziej od Rosjan albo Polaków. ("Ustrój, głupcze!").
A jak się Rosjanom powiedzie z ubikacjami publicznymi, to reszta spraw, zgodnie z moją teorią, już się sama ułoży.

Moskwa 1958. Szerokie asfaltowe ulice, po których szumią oponami, bez tłoku, czarne, ogromne, błyszczące limuzyny i okazyjny "Moskwicz", bliźniak jednojajeczny "Opla Kapitana". Trolejbusy, które zatrzymują się na danym przystanku co kilka minut. Na każdym przystanku zdyscyplinowane kolejki pasażerów. Niekończące się schody ruchome do metro. Metro - jak podziemne pałace. Wszystko wysprzątane pofestiwalowo. Stragany z pomarańczami, arbuzami i bananami. Ale mi się trafiło.
Miałem też okazję zobaczyć Lenina i Stalina leżących zgodnie obok siebie w Mauzoleum (Stalin: "Czy słyszałeś, jaką mi świnię podłożono na XX-tym zjeździe?" Lenin: "To nic w porównaniu ze świnią, z jaką mnie położono...")
Byłem też tam w latach 90-ch. Lenin już był sam. Mój bratanek zwrócił mi uwagę na jego zaciśniętą prawą pięść, mówiąc: "Jeszcze ściska niemieckie marki". Odwiedziliśmy też wtedy "Wujka Józia" za Mauzoleum. Na grobie - świeże kwiaty. Brakowało tylko kartki: "Wielkiemu Pachanowi - jego Wieczni Niewolnicy". Na Placu Czerwonym zaś była demonstracja staruszków z portretami Stalina. Mam tylko 170 cm wzrostu, ale wszyscy demonstranci byli o głowę ode mnie niżsi... Czyżby "czystki" były według wzrostu?

W 1958 zatrzymaliśmy się w hotelu "Metropol". W restauracji, która była przeznaczona tylko dla "innostrancow" (a nie miejscowych zasr...), główny cieć podszedł do mojej Mamy i z obleśnym uśmiechem zapytał sarkastycznie: "A cóż wy tu, obywateleczko, do cudzoziemców się przywalacie?" Mama wybuchła histerycznie: "A wy nie śmiejecie nazywać mnie "obywateleczką", bo ja tego waszego przeklętego obywatelstwa wyrzekłam się na zawsze już dwanaście lat temu!" Myślałem, że mój Tata zemdleje.
(Nie zemdlał i nie zamknięto nas. My - Niebieskie Kaszkiety: 1:1).
W latach 90-ch jeden raz też zatrzymałem się w "Metropolu". Rejestrowałem się po rosyjsku i zostałem przyjęty za swojego (ruszczyzna w połączeniu z miłym uśmiechem demoludowymi zębami odczytywane są jako słabość pozycji), czyli nieuprzejmie i z urzędową opryskliwością. Gdy jednak przyszła pora na okazanie paszportu, to rejestrantka, zobaczywszy kanadyjski, stropiła się i powiedziała z wyrzutem: "A dlaczegóż to nie mówicie po swojemu?" "Chętnie", odpowiedziałem, "tylko że nie sądzę byście mówili po polsku".
(Zakładając, że panienka z "Metropolu" melduje się u spadkobierców Niebieskich Kaszkietów - no bo po co jej mój paszport na pół dnia - to mamy 2:1 dla Nas!)
Ale pamiętam i okazje, gdy brano mnie za Rosjanina i traktowano w miejscach publicznych z niezwykłym szacunkiem. Kiedyś po przyjeździe zimą do Petersburga kupiłem sobie na rynku zimową czapkę wyższego oficera (bez oznak) z demobilu. Zagraniczna zimowa kurtka, druciane, przyciemniane okularki, płynna znajomość angielskiego i rosyjskiego, uprzejma pewność siebie i ... ta czapka, na deser... Nikt nie podskoczy! Nawet mafia.
Nawiasem mówiąc, była to jedna z pierwszych moich wizyt po latach i po prostu myślałem, że jestem świadkiem rozwoju społecznego w kierunku powszechnej uprzejmości. Nawet spierałem się o to z moim rosyjskim kolegą, czym go straszliwie ubawiłem, więc miłosiernie zwrócił mi uwagę na moje nieumyślne przebranie. FSB - jedyna szansa rosyjskiego inteligenta.
Hmmm.... 3:1 dla Nas? (Nie w kolejności wydarzeń, tylko narracji).

Można sobie wyobrazić, że reżyser Bondarczuk sfilmowałby tę scenę w sposób następujący:
Z lotu ptaka widzimy pociąg kolei transsyberyjskiej stojący przy małej, drewnianej stacyjce Arzamas. Na prawie pustym peronie stoi grupa składająca się chyba z dwóch,... nie - z trzech osób. Kamera powoli obniża swój lot. Widzimy małą kobietę płacząca w ramionach młodego, dość wysokiego (tak mi się wtedy zdawało) mężczyzny, a poniżej usiłuje ich obydwoje objąć jakiś mały chłopak, który też z tej okazji płacze, a właściwie, usiłuje płakać, bo chyba tak wypada...
Kamera zniża się do poziomu oczu małego chłopca, na którego nb. ani ta kobieta, ani ten mężczyzna zupełnie nie zwracają uwagi.
Z otwartego okna wagonu patrzy na tę scenę w zakłopotaniu jeszcze jeden mężczyzna, wyraźnie starszy od tego na peronie.
Tolik uspokaja: "Mama, nie nada, nie nada..."
Wreszcie się trochę uspokaja, tzn. nikt już nie płacze, ale nadal jest dość gorączkowo. Tolik, mój Starszy Wielki Brat, otrzymał telegram i teraz się upiera, że w telegramie zamiast "przejeżdżamy" było "przyjeżdżamy" i że w domu czeka synowa z obiadem.
"Ależ my nie mamy Arzamasu w marszrucie?" "Nie ma sprawy, załatwi się". "Ale przecież bilet..." "Wszystko załatwię". "Ależ, przecież Ciocia Natasza oczekuje nas w Kamyszłowie?" "No to Tata z Kubusiem pojadą dalej, a Mama zostanie z nami".
Dziś się zastanawiam, jak takie nieporozumienie i bałagan były możliwe. Otóż przez te wszystkie lata, od 1946-go roku do 1958-go Mama była w kontakcie listowym tylko z Ciocią Nataszą i chyba tylko po śmierci Stalina i mojej Babci...
Spisywanie tych wspomnień, powoduje, że uświadamiam sobie wiele rzeczy, które do tej pory były albo w zapomnieniu, albo nawet nie przeszły mi przez głowę.
Otóż zdaję sobie sprawę, że popełniłem brzydką zdradę wobec tak bardzo kochającej mnie Cioci Nataszy, bo uparłem się, że ja też zostanę z Mamą i Tolikiem... Ach, ta moja łasość na nowości towarzyskie! Mama jest temu przeciwna, ale Tolik staje po stronie Młodszego Brata (17 lat różnicy, jestem tylko o 7 lat starszy od mojego najstarszego bratanka, Wadima).
Tata odjeżdża więc znów sam na Syberię (po raz drugi w życiu), a my z Tolikiem i jedną, czy dwiema walizami idziemy na jego... chatę. Mamy tu być przez tydzień, a potem dołączyć do Taty... I biednej Cioci Nataszy w Kamyszłowie.... ("Tiotia Natasza, pożałujsta, prostitie... Jeszczio raz").
A Chata Brata Toli była niedaleko. Wystarczyło przejść wzdłuż peronu, a potem kilkadziesiąt metrów na wschód od stacji, wzdłuż bocznicy kolejowej, u której końca była zagroda inżyniera odpowiedzialnego za stan techniczny odcinka kolei żelaznej, niezwykle ważnego w systemie obronności ZSRR. Drezyna albo lokomotywa mogła podjechać pod sam dom o dowolnej porze dnia, albo nocy. Prócz tego w domu był też telefon, który częstokroć dzwonił w nocy ("pociąg przejechał krowę").
Mój Wielki Brat! Ma cale 28 lat! Dopiero ostatnio zdałem sobie sprawę z rozmiarów odpowiedzialności tego bądź co bądź młodego wówczas człowieka.
Chata była z bali drewnianych w stylu tradycyjnej architektury rosyjskiej. Prócz tego w zagrodzie był ogród warzywny, stodoła, w której też mieszkał "Bor'ka porosionok" (prosiak), sławojka, budka z prysznicem (szczególna duma Tolika) i pompa ręczna do pompowania wody ze studni. Jak to wszystko operowało zimą? Nie mam pojęcia.
W chacie żyła z Tolikiem jego żona, Raja (piękna pół Tatarka pół Rosjanka) w dziewiątym miesiącu ciąży. Pierwszy syn Tolika, Wadik, był odesłany do dziadków, do Tatarstanu (spotkałem go jedyny raz w życiu w 1992 roku). Prócz tego byli i inni goście: młodszy brat Tolika ze strony ojca - piętnastoletni Dodik i dziewiętnastoletnia siostra. "Któż to taki, brat mojego brata, ale nie mój brat?" - "Dodik". Szybko zaprzyjaźniłem się ze wszystkimi, włącznie z małym kotkiem, który bardzo sobie mnie upodobał. (Chyba jeszcze nie spotkałem kota, który nie chciałby sobie mnie zawłaszczyć).
Z Dodikiem miałem tylko jeden problem. Lubił się mocować i będąc cztery lata starszy ode mnie, miał w tym niewątpliwą przewagę. Zabawa więc kończyła się, gdy Dodik wykręcając mi boleśnie moje pianistyczne ręce domagał się bym się poddał: "Sdawajsia!" Zaciskałem zęby i łzy płynęły mi z oczu, ale w końcu nie wytrzymywałem: "Sdajus'!". Dodik mnie puszczał i komentował z satysfakcją: "Poliaki tak wsiegda!"

Jedno wspomnienie utwierdza mnie w chronologii naszej wycieczki (chodzi o potwierdzenie roku 1958). Wracając kiedyś z Dodikiem autobusem ("trudno dyszit cziełowiek") z historycznej części Arzamasu (zatrzęsienie cerkwi), Dodik zapoznał mnie z pewnym uprzejmie rzeczowym panem w konduktorskim kaszkiecie, do którego wszyscy odnosili się z dużym szacunkiem. Ponoć weteran wojny. Ten pan mówił po polsku, chociaż z rosyjskim akcentem, i zadawał dużo pytań. Między innymi, ile mam lat. Pamiętam moją odpowiedź, której udzieliłem patrząc mu pod nogi, stropiony nagłym napięciem tego przesłuchania (chciałem wypaść jak najlepiej): "Jedenaście". Ja też odważyłem się zadać mu jedno pytanie: "Skąd pan zna polski". "Bylem tam w czasie wojny". Dziś bym też zapytał: "W 1939-tym też, czy dopiero w 1944-tym?"

Będąc już przy tym temacie, przypomniałem sobie jak Tolik opowiadał nam z ogromną satysfakcją po powrocie z pracy następującą historyjkę. Otóż odwiedził go bardzo zatroskany kolega odpowiedzialny za bezpieczeństwo stacji, bo ponoć poprzedniego dnia z "transsyberyjki" wysiadło w Arzamasie dwoje cudzoziemców i czy Tolik coś zauważył. (Wyjaśniam, że cudzoziemcy w Arzamasie nie wysiadali). Tolik mu odpowiedział, że oczywiście, że zauważył, bo to jego mama i brat. Cóż za ulga...

Moja opowieść się zagęszcza... Tu samowar, tam samowar... Niektóre prawdziwe, jadowite z ołowianym spoiwem, inne - komiczne imitacje w celu przeskoczenia kolejnej "bramki"... I za chwilę chyba wybuchnie to wszystko ogłuszającym miedzianym brzękiem...
Kamyszłow - to już Azja. Pięć godzin od Swierdłowska (Jekatirenburga) przez Ural lokalnym pociągiem. Nad rzeką. Przez rzekę drewniany most. Za rzeką tajga, chmary komarów, bagna i "kamysze" - trzcina bagienna. W "kamyszach" ongiś chowali się katorżnicy uciekający z Syberii. W "kamyszach" i łowiła ich carska policja. Kamysz-łow.
Ciekawe, że w czasach sowieckich niby nikogo tam nie łowiono. Być może nikt nie wyrobił tak blisko Europy?
Takiego miasteczka to ja wtedy jeszcze nie widziałem: wszystkie ulice "w kratkę", równolegle i prostopadle do siebie. Wzdłuż ulic - prawie że jednakowe parterowe rosyjskie domy z niemalowanych bali drewnianych.
Nowi, serdeczni znajomi, przyjaciele cioci, uczniowie. Tata błyszczy niemczyzną wobec małżeńskiej pary Niemców wołżańskich, która do tej pory jeszcze nie zasłużyła na powrót...
(Nb. moja synowa ze strony swej mamy jest z niemieckich Menonitów nadwołżańskich).
Cmentarz. W lesie brzozowym. Grób babci. Stroma drewniana piramidka pomalowana na czerwono. A na czubku - czerwona gwiazda. Mama zaczyna płakać. Ciocia Natasza obejmuje ja i pyta: "Czy wreszcie jej wybaczyłaś?" Mama kiwa głową...
Wtedy nie rozumiałem, co tu jest grane. Bardzo się tylko zdziwiłem, bo co prawda Mama potrafiła się strasznie obrażać i na długo, ale od wyjazdu z ZSRR w 1946 roku do 1958-go - toż to chyba rekord świata!
Wiele lat potem zrozumiałem, że niewykluczone, że rekord był dłuższy: - od 1938 roku.

Znów skok w przyszłość. Hotel Slowianskaja w Moskwie. Lata 90-te. Zjawia się Tolik. Skórzana, długa kurtka. Kudłata czapa z wilka. Zupełnie nie pasuje do europejskiego wystroju restauracji "Mozart". Siadamy przy stoliku i zamawiamy jedzenie. Tolik opowiada o sobie. O jego życiu z Babcią, bez Mamy. O wybawieniu z tej sytuacji przez jego ojca...
"A czy wiesz, że w 1938 roku, przed aresztowaniem, Babcia i Dziadek byli rozwiedzeni, a Dziadek miał nawet nową rodzinę?". "Dziadka aresztowali pierwszego. A ja bylem obecny, gdy po aresztowaniu i Żorża ryli po całym naszym domu. Pamiętam jak jeden z nich znalazł zdjęcie Dziadka z Harbinu z jakimiś Chińczykami. Ale się ucieszył, wołając - japoński szpieg! Babcia pobiegła do NKWD. Wiecie, kim jestem. Sama osadzę mojego syna. I jeżeli jest winny - sama zastrzelę! Nie trzeba, powiedzieli. A za co - też nie musicie wiedzieć..."
I chyba pamiętam moją płaczącą na cmentarzu Mamę, mówiącą: "A mówiłam jej, nie trzeba tam chodzić, nie trzeba..." Do dziś nie wiem, czy "chodzić" po aresztowaniu Żorża, czy... przed aresztowaniem Dziadka... No... bo... po aresztowaniu Żorża, to chyba - mimo że skończyło się klęską- było trzeba...

Przed wyjazdem z Moskwy, Tata kupił ogromną ilość bananów. Rozprawiłem się z nimi w ciągu kilku pierwszych godzin podroży.
W czasie, gdy ja delektuję się bananami, Tata cieszy się "odwilżą", wymieniając się najnowszymi kawałami politycznymi, którym Rosja Chruszczowa tryska beztrosko i radośnie jak nigdy przedtem i potem.... Mam na myśli beztroskę i radość, nie tryskanie.
Dojeżdżamy do Brześcia. Rodzice szykują się na ostatnią rundę z Kaszkietami: - odbieranie zarekwirowanych kap. Kaszkiety też się przygotowały: - magazyniera nie ma, magazyn zamknięty, a pokwitowaniami, w domyśle, to możecie się podetrzeć. Mama się awanturuje aż do histerycznych łez, wymyślając urzędnikom celnym od złodziei i morderców. Tata się upiera, że zostaje aż do powrotu magazyniera i że pojedzie do Polski następnym pociągiem. Wprowadzają ten plan w życie. Ja i Mama idziemy z urzędu celnego z powrotem do pociągu a Tata zostaje z biletem, paszportem i pustą walizą. Stojąc przy oknie w korytarzu, wpadam w dzikie przerażenie i zaczynam wyć, że już nigdy więcej Taty nie zobaczę. Cały pociąg kibicuje nam dyskretnie. Główny "prowodnik" opóźnia odjazd pociągu. Niby prosta sprawa, odjechać bez Taty nie ma odwagi, ale wsadzić Tatę silą do pociągu na oczach kibiców też jakoś nie można... Mimo wszystko - odwilż. Wreszcie pojawia się tata. Biegnie po peronie z paszportem i biletem w zębach, trzymając oburącz niedomkniętą walizę z kapami. Główny "prowodnik" nie sprawdza dokumentów, tylko pomaga Tacie szybko wskoczyć do pociągu. Odjeżdżamy. Magazynier się zjawił. 4:1 Dla Nas!.... Okazuje się jednak, że jedną z kap Kaszkiety podmieniły na jakąś bezwartościową szmatę. OK - 4: 2.
Wreszcie rodzice się na tyle uspokoili, by wyciągnąć mnie z przedziału rosyjskiej rodziny dyplomatów (którzy serdecznie zaopiekowali się mną w czasie tych wydarzeń) w momencie, gdy im oznajmiałem, że już nigdy więcej do Rosji nie pojadę. Nawet wróciła rodzicom przytomność umysłu, by mnie za to opieprzyć. Znów to ja narozrabiałem.
Nb. to, że nigdy więcej do Rosji nie pojadę obiecuję sobie do dziś.
W korytarzu pojawia się polski strażnik graniczny. Na widok "orzełka" na czapce wołam radośnie: "Dzień dobry panu!" Są to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem po polsku od pamiętnej rozmowy w Arzamasie. Zaskoczony moim wybuchem serdeczności młody, pełny urzędowości "pogranicznik" uśmiechnął się lekko z zażenowaniem, odwrócił ode mnie wzrok i mruknął niewyraźnie: "Dzień dobry".
Polska. Nareszcie w domu! Tak przynajmniej to wtedy wyglądało...

Wybór i redakcja oryginalnych tekstów bohatera opowiadania: Alex Wieseltier
Wrzesień 2020 

Alex Wieseltier - Uredte tanker
Alle rettigheder forbeholdes 2019
Drevet af Webnode Cookies
Lav din egen hjemmeside gratis! Dette websted blev lavet med Webnode. Opret dit eget gratis i dag! Kom i gang