KUBA 3
SWOI ZA GRANICĄ - KUBA 3
Czyli do Sojuza i z Powrotem
Jak to się stało, że pojechałem z Rodzicami do Rosji (Sojuza jak ktoś chce,
bo wtedy taki był)?
Zaczęło się oczywiście od Odwilży. Śmierć
Stalina. Masowe wymieranie pierwszych sekretarzy w innych krajach Demoludu. I
1956 rok. Kubuś z Tatą na Targach Poznańskich. Targowano się mało. Gdy
wychodziliśmy z ZOO, obok przeszła demonstracja - "Chleba!", a potem strzelano.
No i chyba słusznie, bo zupełnie nie przypominałem sobie, by brakowało chleba.
Dużo gadania o jakimś Cegielskim. Ponoć wieszają Żydów. I Ubeków. (Kuba, Kubuś,
K-ubek?). Oprócz wszystkiego innego. Tata ma baaardzo niewyraźną minę.
Schronienie i nocowanie w jakiejś szkole, potem na dworzec, do pociągu, do
wagonu. Tory kolejowe zablokowane są przez "kontrrewolucjonistów". Po jaką
cholerę? Wieczór. W powietrzu, nad domami, kule smugowe, po dwie, po trzy.
Sikam z emocji co 5 minut. Strach? Nie. Ubaw po pachy. Jacyś chuligani na
peronie rozbijają stragan spożywczy. Tato, z łapserdackim błyskiem w oku i ku
mojemu ogromnemu zdumieniu, woła by nam coś rzucili. Pudełko pralinek.
Początkowo odmawiam jeść zrabowane, ale głód i namowy Taty zwyciężają (co za
przebogaty bukiet jedności przeciwieństw). Wreszcie zasypiam na twardym
drewnianym siedzeniu. Gdy się budzę, pociąg jest już w drodze. Ponoć w nocy
dworzec zajęło wojsko i odblokowało tory. Zjawiamy się w mieszkaniu na
Niebuszewie dumni z siebie jak bohaterowie wojny trojańskiej. Tak nas opisała
Mama, ale później, gdy już jej wróciło poczucie humoru. W tym momencie, jednak,
drzwi otworzyła nam rozhisteryzowana i rozmamłana Mama i od razu w wyrzuty:
"Gdzie wyście się podziewali, przecież mieliście wrócić wczoraj! Co ja tu przez
was przeszłam!" Troszkę durniejemy. "No jak to, Irenko, nic nie wiesz?..."
"Nie, nie wiem i nie chciałam wiedzieć! Słyszałam przez ścianę od sąsiadów
radio, spiker coś mówił bardzo poważnym głosem... jakieś nieszczęście... w
Poznaniu... na pewno was zabito, to już naszego radia nie włączałam... Jak
wyście tak mogli!"
Braku logiki też nienawidzę (szczególnie typu
agresywnie dupowatego).
Za to wśród dzieciaków na podwórku bylem
niekwestionowanym "bohaterem wojny trojańskiej".
1957. Z Rosji, a konkretniej z Kamyszłowa ma przyjechać Ciocia Natasza! To już doprawdy odwilż! I ogromna
ekscytacja! Ja nigdy dotąd nie spotkałem nikogo z krewnych, choć żydowskich
przyszywanych cioć i wujków miałem dość dużo - chyba wszystkich niedobitków
Zagłady w Szczecinie. Ze zdjęć widzę, że Ciocia jest mało podobna do Mamy. Mama
miała w sobie coś z azjatyckiego kota. Ciocia zaś - bardzo europejska... Z
wyglądu.
Budzę się w nocy. Światło przez otwarte drzwi z
sąsiedniego pokoju przesłania jakaś ogromna sylwetka. Ciocia Natasza
przyjechała!... Trochę jestem rozczarowany jej... rozmiarem poprzecznym, ale
szybko o tym zapominam (tzn. niezupełnie, bo do dziś pamiętam) zalany rosyjską,
rodzinną serdecznością, zasypany kredkami, farbkami, zeszytami do malowania,
cukierkami, czekoladkami, albumem z kolorowymi pocztówkami i wszelkimi
możliwymi dobrami Związku Radzieckiego. Całowany, tulony... Ciocia nigdy nie
wyszła za mąż i nie miała dzieci.
Szybko się uczę, że choć gniew Cioci nie jest
tak straszny, jak Mamy, jest raczej nieszczęśliwa płaksa, obrazić ją jest
równie łatwo. Na szczęście ułagodzić - żaden problem. Pierwszą próbkę
dostajemy, gdy Tata-partyjniak, w którym nagle obudziło się jego "pochodzenie
drobnomieszczańskie", zauważa w rozmowie z Mamą, po polsku, że prezenty Cioci
są bardzo "niepraktyczne" (nie da się sprzedać i zarobić?). Mnie się bardzo
podobały. Do Cioci dociera jednak krytycyzm Taty i masz ci los...
Od tego momentu w domu mówi się wyłącznie po
rosyjsku. Ja zamilkłem na pierwszy tydzień, choć rozumiem większość z tego, co
się mówi. Mama jest bardzo zadowolona, bo ponoć jestem strasznym, działającym
na nerwy i trudnym do wytrzymania gadułą (jaaa?). Może trochę zahamowały mnie
pierwsze towarzyskie kontakty z Ciocia. Gramy w Chińczyka. Ciocia mówi: "twoj
chod". Robię, po czym mówię jej (nigdy nie rozmawiałem ze swoją ciocią, ale
dzieci z podwórka mówią do swoich cioć... chyba na ty): "twoj chod". Ciocia się
zrywa od stołu jak oparzona: - "Irena, on się do mnie odezwał na ty!" Dowiaduję
się, że po rosyjsku do Cioci mówi się "wy", bo przeciwnym wypadku -
grubiaństwo. Nic, tylko się powiesić. Czy te Ruskie koniecznie muszą być tak
agresywnie wrażliwo-obraźliwe? Toż to terroryzm czystej wody!
Jak się zwracamy po rosyjsku:
Gospodin (albo Towariszcz Gienieralnyj
Sekrietar') Michaił Siergiejewicz Gorbaczow,
Wy, Michaił Siergiejewicz,
Wy, Michaił,
Ty, Michaił,
Ty Misza.... Miszeńka, dorogoj i liubimyj (nie
wytrzymałem).
Pięć poziomów przepełnionych niuansami w kraju,
który zamierzał budować społeczeństwo bezklasowe... Nu i kudy wam do toho,
sirotki, kudy?
Gdzie tu jest miejsce na Jakuba zależy wyłącznie
od Gospodina Gorbaczowa (wy sobie, towarzyszu, za dużo jednak nie
wyobrażajcie). Kiedyś złapałem pana Michała G. w telewizji rozmawiającego z
wyraźnie starszym od siebie wiekiem doradcą, który zwracał się do pana Michała
per "Towariszcz Gienieral'nyj Siekrietar'", a pan Michał opowiedział mu
łaskawie, z jaśniepańska: "Choroszo, idi, sdiełaj". Mnie opadła szczęka -
Miszeńka! (Przepraszam - znów nie wytrzymałem). Rosjanie na ogół nie wiedzą, o
czym ja mówię, gdy to opowiadam. W czasie moich późniejszych podróży do Rosji
kilka razy miałem okazję, by jakiś rosyjski dyrektor okazywał mi swoją szczerą
sympatię, zwracając się do mnie na ty. Choć było mi przykro, uważałem za swój
obowiązek odpowiedzieć tym samym. Jakby ich kto w mordę strzelił!
Ach, w tym natłoku dygresji byłbym zupełnie zapomniał. W 1957 roku możliwym
było w Polsce słuchać Radia Wolnej Europy i Radia Ameryka. Pamiętam moją Mamę i
Ciocię słuchające audycji rosyjskojęzycznej o jakichś diabelskich kombinacjach
związanych ze zbrodniami stalinowskimi. W tym słuchaniu było religijne
namaszczenie, wzruszenie, smutek i harmonia pomiędzy siostrami... I napięcie
i... Nagły wybuch złości Mamy, który Ciocia na próżno usiłowała łagodzić.
Skończyło się płaczem. Obopólnym.
Ciocia poinformowała nas też, że dostała
zaświadczenia zgonów Dziadka i Wujka. Dziadek umarł w 1941 roku. Wujek - 1944.
Gdzie? Rubryka niewypełniona. Na co? Jakaś łacińska nazwa. Obydwaj na to samo.
Cała ulica w Kamyszłowie dostała w swoich zaświadczeniach zgonu tą samą
"diagnozę".
Wiele lat potem moja bratowa przekazała mi jedne
z ostatnich słów umierającej Cioci: "Wszystko przez to, że »Biali« się
przefarbowali". Tak, tak, Tiotuszka, przefarbowali. A kolor, jaki przyjęli,
tylko uczynił ich bardziej krwiożerczymi. Na knucie nie poprzestawali.
1958 rok. Tak, w tym to roku pojechałem z
Rodzicami na wycieczkę do Związku Radzieckiego. Nie za bardzo miałem pojęcie,
że moim Rodzicom właściwie nie tyle chodziło o wycieczkę - odwiedziny u rodziny
- ile raczej o popisy wyższości cywilizacyjnej Polski i krucjatę przeciwko
"niebieskim kaszkietom". Przynajmniej tak to z perspektywy czasu mi wygląda.
Wszak Nikita Siergiejewicz (Chruszczow) powiedział, że były "błędy i
wypaczenia". A więc "teraz, kurwa, my!" Oczywiście, wtedy nie było to tak
"elegancko" sformułowane, ale należało się nam chyba dużo więcej.
Aby uniknąć komplikacji, indywidualnym i grupowym wycieczkowiczom do
Związku w tych latach (i potem) wraz z wizą wyznaczano trasę - marszrutę. Nasz
wyścig niepokoju miał odbywać się na trasie
Warszawa-Moskwa-Swierdłowsk-Kamyszlow-Swierdłowsk-Moskwa-Warszawa. Koleją. W
Swierdłowsku tylko przesiadki. Wagonami sypialnymi. A w każdym wagonie -
"prowodnik" - jednak. Tak na wszelki wypadek. "A w czwartym wagonie same
grubasy, siedzą i jedzą tłuste kiełbasy" (bo zabrali ze sobą z Polski).
Opowiadał mi mój znajomy szczeciński literat, że
podczas podroży po ZSRR, postanowił odwiedzić swoich dawnych przyjaciół, parę
kilometrów w bok od marszruty. Nawet u nich przenocował, ale nad ranem zjawił
się milicjant zawiadomiony przez "uczynnych" sąsiadów. Mój znajomy usiłował
sprawę bagatelizować, bo co prawda odbił od marszruty, ale tylko na jeden dzień
i na parę kilometrów. Milicjant zaś argumentował: "Co za bzdury. Wyobraźcie
sobie, że to ja przyjechałem do Polski, ale zamiast w Warszawie pojawiam się w
Krakowie!" Na co mój znajomy: "Jak najbardziej to sobie wyobrażam. Jadąc do
Polski możecie jechać gdzie chcecie".
Milicjanta na chwilę zatkało. Po chwili zapytał:
"Czy jesteście patriota socjalistycznej Polski?" "Ehm, jestem..." "To jak wy
śmiecie tak oczerniać swój kraj?!"
Jechaliśmy do rodziny. A jak tu jechać bez prezentów?
Najlepszy prezent to taki, który reprezentuje
przedmiot dumy darującego i przedmiot pożądania obdarowywanego.
Czy ktoś jeszcze w Polsce wie, co to jest kapa?
Na wszelki wypadek wyjaśniam, że jest to coś w rodzaju cienkiego dywanu
perskiego i kładzie się na pościelone łóżko lub wiesza na ścianę. Jako 11-to
latek nie za bardzo wiedziałem, co moi rodzice, a szczególnie Tata, w tym
widzieli.... No bo czy poniemieckim pluskwom na ścianie musi też być i ciepło i
estetycznie?
Dziś rozumiem. Był to produkt spółdzielni
"Trykot", w której Tata był głównym księgowym. Robiono to maszynowo, a więc
dużo szybciej niż gdyby starano się ręcznie, a więc z punktu widzenia postępu
technicznego i cywilizacyjnego - nie byle jakie osiągniecie. A do tego był i
popyt. Upchano więc tym skarbem jedną walizę, starając się, by ilość nie przekroczyła
ilości przypisanej służbami celnymi obydwu sojuszniczych krajów i nie przeszła
w jakość niedozwoloną. I, o ile sobie przypominam, by rączka się nie urwała.
Do tego - kiełbasy, ale nie tłuste, tylko
suszone: krakowska i myśliwska. I w drogę.
Już wcześniej w Poznaniu miałem wrażenie, jakbym wyjechał z Polski za
granicę. To samo uczucie miałem również przyjeżdżając do Warszawy i nie tylko
ten pierwszy raz. No tak, trasę WZ (ze schodami ruchomymi!) i Pałac Kultury
znaliśmy z prasy i Kroniki Filmowej, ale ta reszta... Nawet gruzy wokół Pałacu
Kultury były jakieś takie... zagraniczne.
Hotel Brystol. Pokój na poddaszu. Z łazienką.
Łazienka z bidetem. Gdy parę lat potem opowiadałem Pani Irenie, że nasza
łazienka w Warszawie miała nawet specjalną wanienkę do mycia nóg, mama mojego
przyjaciela mało co nie spadła z krzesła ze śmiechu. Moja Muza ostatnio mnie
poinformowała, że widziała we Francji bidet z lustrem!
Pałac Kultury - przedsmak największych osiągnięć
socjalizmu. I ten widok z 30-go pietra. Tata panicznie bał się podejść do
balustrady - lęk przestrzeni. Moja ciekawość zaś pokonała mój lęk. Tata mało co
nie zemdlał, gdy się wychyliłem, by spojrzeć wprost na dół. Tak, te gruzy wokół
Pałacu wyraźnie jakieś nie te...
Dworzec Wschodni. Bylem tam w życiu chyba z pięć
razy. Pierwszy i drugi w drodze do Moskwy i z powrotem. Trzeci i czwarty raz -
na początku lat sześćdziesiątych, do Dęblina i z powrotem, na badanie lekarskie
do szkoły lotniczej (nie przyjęli). Czwarty - w 1978 roku w drodze do Wiednia
(przyjęli do Kanady).
Wagon sypialny Berlin-Warszawa-Moskwa w stylu stalinowskiego baroku.
Tłoczone, niebieskie winylowe obicia ścian gładziłem z zainteresowaniem.
Czystość, luksus. Uprzejmy "prowodnik". Ale przypominając to sobie, czuję
napięcie i lekkie obrzydzenie.
Granica. Wagony są zdejmowane podnośnikami z
europejskich podwozi i ustawiane na rosyjskich, szerszych. Polskich celników w
tą stronę nie zapamiętałem, za to radzieckich - na całe życie. Z korytarza
wagonu, przez zamknięte przeszklone drzwi przedziału patrzę ze zdumieniem i
zafascynowaniem na ogromnego basiora w mundurze z niebieskim kaszkietem służb
bezpieczeństwa wewnętrznego. Młody blondyn z kamienną okrągłą twarzą otwiera po
kolei wszystkie walizy podróżników przedziału, włączając walizy moich rodziców,
nerwowo przerażonych.... Otwiera te walizy, wsadza swe ogromne grube łapska
pomiędzy rzeczy, łapiąc je na chybił trafił i wyrzuca za siebie... Nie, żebym
czegoś takiego jeszcze w życiu nie widział, ale dotąd tylko w kinie na filmach
fabularnych o Drugiej Wojnie Światowej. A na tych filmach i mundur był, tylko
że hitlerowski... Żeby ktoś w mundurze naszych wyzwolicieli tak się zachowywał,
to by mi dotąd zupełnie do głowy nie przyszło, bo głowę z taką wyobraźnią
należałoby bezwzględnie obciąć.
Nawet dziś, gdy to opisuję, gotuje się we mnie
krew. Te pierwsze wątpliwości w stosunku do religii wszczepianej od dzieciństwa
pamięta się na całe życie.
Basior decyduje, że wieziemy o dwie kapy za dużo
i mimo protestów moich rodziców rekwiruje nadmiar - do odbioru za pokwitowaniem
przy powrocie. Ktoś z obdarowywanych będzie się musiał zadowolić tylko
kiełbasą. Tata gorączkowo doczytuje się w przepisach, że nie, że nie jest za
dużo - na próżno.
(Pierwsza runda My - 0; Niebieskie Kaszkiety -
1. Zbierania rzeczy po całym przedziale nie wliczam, choć może należałby się
Kaszkietom bonus i za to też).
Piszę to z nienawiścią. Czy ja doprawdy miałem
zawyżone oczekiwania? Nie, to nie były resztki "błędów i wypaczeń", to było
coś... solidnie normalnego. Kamienny basior nie miał najmniejszych wątpliwości
co do swojej absolutnej władzy nad podróżnikami i co do poprawności swojego
zachowania.
Zresztą, gwoli sprawiedliwości, przypomnijmy
sobie polskich milicjantów z drogówki w czasach PRL. To znaczy, ja sobie
przypominam, bo nie wiem, jak to jest dziś. Nie ulega więc wątpliwości, że ta
zaraza była (jest?) powszechna, tylko że ja musiałem zobaczyć ją z bliska, po
raz pierwszy właśnie przekraczając granice ZSRR w 1958 roku...
Gwoli sprawiedliwości, polska drogówka to też
jednak nie to. Oni rabowali (rabują?) na drogach, ale po cwaniacku, z
przymrużeniem oka, a radziecki basior wyglądał na to, że mógłby tą swoją wielką
łapą zatłuc na śmierć, nie zmrużywszy oka - jak hitlerowiec.
Pomyśleć, tyle propagandy wszczepiano w nas od
żłobka, a przy pierwszym praniu zaczynało się to rozłazić. A może nie rozłazić
się, tylko przepoczwarzać w to, o co naprawdę chodziło? Machiavelli radził, że
dla księcia jest lepiej, żeby się go bano, niż kochano. Oj, Nicolo, Nicolo. Co
za krótkowzroczność. Z wiekiem niektórzy z nas przestają się bać śmierci i
chętnie by sobie uprzyjemnili ostatnie chwile życia, zabierając ze sobą w
niebyt właśnie takiego przeraźliwego księcia. Boże mój, oby mi się taki w
odpowiednim momencie nawinął! Założę się, że bałby się śmierci bardziej, niż
bano się jego... A jeżeli nie, to już bym ja mu dopomógł!...No co, pomarzyć nie
wolno?
Rozczarowanie goni rozczarowanie. Przejeżdżamy przez Bug i jesteśmy w
Związku Radzieckim! I co?... A nic! Te same pola, łąki, lasy. Ani odrobiny
kraju przodującego socjalizmu! A co ja oczekiwałem? No bo ja wiem? No może
jakieś wspaniale futurologiczne budowle, tęczę na niebie, fanfary... No może,
żeby choć jakaś krowa pierdła iskrami....
Tata tłumaczy mi, że tu kiedyś była Polska. Aha,
rozumiem, jeszcze nie dogonili.
Właśnie sobie uświadomiłem, że wiele wspomnień z
dzieciństwa, które czytałem, zbija kapitał humoru na dziecięcej naiwności i -
prawdę powiedziawszy - głupocie. Odgryzę się więc mówiąc, że najszybciej i na
całe życie uczymy się właśnie we wczesnym dzieciństwie, a rezultat jest tylko
odzwierciedleniem umysłu naszych nauczycieli. Tak jest, "król jest nagi!". A
to, że nie jest, wmawiają nam dorośli...
No i komu tu ufać? - Tylko sobie. A więc, bez
samooszukiwania się!
A tak na marginesie polskich wycieczek do Rosji.
W Kostromie stoi pomnik Iwana Susanina.
Chyba nadal mało kto w
Polsce wie, kto to był, choć był związany z historią Polski. Otóż, gdy w XVII wieku polska magnateria
wybrała się na zbrojną wycieczkę do Rosji (chyba motywowana trochę
podobnie do moich Rodziców), Susanin
zgłosił się na przewodnika. Historia Rosji
upiera się, że Susanin
umyślnie zaprowadził oddział polski w jakieś bagniste lasy bez wyjścia. Jest nawet poemat na ten temat, w
którym jest zdanie: "Susanin, Susanin, gdzie ty nas wiedziesz! - w gorącym gniewie zawołali wrogowie". Historia mówi, że Polacy Susanina zabili, a i sami, ku
nieukrywanej satysfakcji historyków, wyginęli w tym lesie. Susanina ogłoszono bohaterem narodowym, choć słyszałem i żartobliwą wersję powyższego poematu, w którym Susanin
na pytanie wrogów
odpowiada: "Zupełnie nie mam
pojęcia, sam tu jestem pierwszy raz".
Otóż, ostatnimi czasy
Kostromę odwiedziła polska
wycieczka, której
uczestnicy spytali przewodnika, czyj to pomnik. Przewodnik odpowiedział: "A, to
jest pomnik pierwszego przewodnika polskich wycieczek".
Wspomnienie (sen?):
Na którymś odcinku podroży, chyba tym do Moskwy, Rodzice zapoznają mnie z małą,
strasznie kochaną dziewczynką. To wspomnienie (sen?) wywołane zostało uczuciem,
którego dawno, dawno nie miałem...
Słoneczny dzień. Siedzimy z tą słodką Maludą (czarne, kręcone włoski) na ławce
przedziału, tyłem do kierunku jazdy pociągu, ona bliżej okna, które jest po
naszej prawej stronie, więc obejmuję ją prawą ręką, i jest nam razem bardzo
blisko, dobrze, błogo i wesoło. Nigdy dotąd tak mi z nikim nie było.
Następny obraz (sen?):
Maluda spada z najwyższej polki przedziału, gdzie się chyba z moją pomocą
wcześniej wdrapała. Chyba nawet sobie przypominam śnieżnobiałe, lniane majtki okrywające
jej rezolutną małą pupę, gdy pomagałem się jej wgramolić. Pomogłem się też
wgramolić i drugiej, większej dziewczynce, bo pamiętam, że odnotowałem z ulgą, że
majtasów nie pokazała.
Spadając, Maluda uderza głową w stolik. Cały przedział woła "Ach!". Jestem
pewien, że jestem świadkiem śmiertelnego wypadku, ale na szczęście nie, bo
Maluda żyje i... Wyyyyje! (Dzięki Bogu). Zapanowuje straszliwe zamieszanie. Wreszcie
"prowodnik" przynosi kwadratowy opatrunek z gazy na rozciętą głowę Maludy
(chyba w pobliżu prawej skroni). Ktoś mówi uspokajająco, że chyba nawet szew
nie będzie potrzebny. To chyba mój Tata, który miał dwukrotne doświadczenie
tego typu z moją głową (szwy były potrzebne). Ja dostaję straszliwą bure od
mojej Mamy "Czemu ty nigdy nie potrafisz bawić się spokojnie? Zawsze musisz
szaleć!" (Rozcinałem sobie głowę w wieku czterech i ośmiu lat. Obydwa razy o
kaloryfery. Wówczas Mama też reagowała histerią. Pamiętam, że za drugim razem
nawet zapytałem w strachu, czy ja już umieram...)
Gdy już wszystko się uspokoiło i Maluda siedzi sobie wygodnie i zadowolona z siebie
na kolanach u jakiegoś pana, ogromnego jak niedźwiedź, przymilam się do Maludy,
próbując odzyskać utraconą bliskość, ale na próżno. Zostaję odtrącony, bo to
przeze mnie. Prócz tego, w systemie
klasowym przedziału, ja jestem pariasem, ulokowanym tam przez moich własnych
rodziców. No i kto się może z tym spierać?
Ciekawe, że wartościowanie istnień ludzkich jest we krwi również i tych, którzy
pozornie są przeciwni systemowi klasowemu i jego niesprawiedliwościom. A tak
naprawdę, to ich tylko nie zadowala ich własna pozycja. Taki już wszyscy mamy
parszywy, stadny, wilczy instynkt.
Mimo wszystko jestem zaszokowany, że Maluda tak łatwo przekreśliła mnie i naszą
dobrą zabawę, poprzedzającą katastrofę. No cóż, musiał to dla niej być jednak
kawał katastrofy, a i pokusa być ulubienicą wszystkich była też nie do odparcia.
Zaskoczyła mnie tylko jej żelazna determinacja i bezapelacyjność wyroku. Ktoś musiał dać przykład, jak się to robi...
Siedzę więc sobie dziś w tym kącie przedziału, w którym posadzono mnie prawie
49 lat temu i zbiera mi się na jeszcze jedną dygresję. Dygresję o tych, których
w pośpiechu obwiniono (lub obarczono całą winą, choć należała się tylko jej
cześć) i którzy dali się tak obwinić. A obwiniono, by ich zepchnąć jak najniżej,
tak nisko, że można i zatłuc i nikt złego słowa nie powie. A następna dygresja
jest o tak wysokiej pozycji społecznej ofiar, że tłumy się pchają by ich uznać
za ofiary i przyznać im jak największe przywileje z tej okazji. Oczywiście,
prawdziwą ofiarą nikt nie chce być. Właściwie chodzi o to by prawdziwym ofiarom
wyrwać sprzed nosa, a może nawet i je też obwinić.
Do czegóż ta aluzja? - A do wszystkiego. Przykładów "skol'ko ugodno".
Dla jasności, ja nie byłem i nie jestem żadną ofiarą niczego ani nikogo. Moja
Mama nigdy by mi na to nie pozwoliła! Gdy raz wróciłem zapłakany z podwórka, bo
ktoś mnie tam skrzywdził, natychmiast zostałem wysłany z powrotem bym sobie
wyrównał rachunek. Powoli więc uczyłem się rozwścieczać zamiast płakać. Trzeba
przyznać, że było to dość skuteczne wobec nawet największych zabijaków ("Kto ci
to oko podbił, Kuuuba? Cha, cha, cha!". "Ale ja Kubie..." , "Ale Kuba tobie też,
cha, cha, cha!"). Jakoś nikt mnie nie zatłukł, a od tego często miałem
najlepszych przyjaciół właśnie spomiędzy poczciwszych "zabijaków" (jak
Wołodyjowski z Podbipiętą).
Pociąg dojeżdża
do Moskwy. Stoję na kaloryferze przy półotwartym oknie w korytarzu pociągu i
staram się wchłonąć oczami ta nadjeżdżającą przyszłość ludzkości. Nie zwracam
uwagi na to, że za mną staje pewna pani... Dobrze ją pamiętam... Dość młoda.
Niewysoka. Zgrabna, choć nie w szczupły sposób. Trzyma się prosto, z godnością,
ale też i z odrobiną napięcia... (Ostatnio zdjęcie innej pani bardzo mi ją
przypomniało). Zeskakuję z kaloryfera, by polecieć do Rodziców, by coś im
powiedzieć, podzielić jakąś radością... Zeskakuję prosto na małe stopy tej
pani, w czarnych pantofelkach na wysokich obcasach. Piękna twarz krzywi się z
bólu... Nieznośne chłopaczysko!
Jak już chyba gdzieś wspomniałem, ja nie jestem
złym człowiekiem. Moja niezręczność z powodzeniem spełnia tę funkcję w moim
życiu.
Co wcale nie znaczy, że moje jestestwo należy
czy też można zamieść do kąta!
Moskwa - tuż po Międzynarodowym Festiwalu
Młodzieży i Studentów. Wielu panów występuje w dość eleganckich letnich
spodniach i marynarkach, w kapeluszach à la Maurice Chevalier. Prezentują się
zaskakująco szacownie i z wdziękiem.
Dworzec Białoruski. Ubikacja publiczna...
Natychmiast znajduje nazwę dla tego... przybytku. "Pedałowa"! Nie, nie ze
względu na upodobania seksualne klienteli (o czymś takim ja w tym wieku jeszcze
nie słyszałem). Chodzi o to, że w kabinkach nie ma muszli klozetowych, tylko
otwory w podłodze z dwoma ceramicznymi "pedałami" do ulokowania stop. Oprócz
tego, kabinki jeszcze nie mają... drzwi...
A w jednej z kabinek.... siedzi
przykucnięty na pedałach "Maurice Chevalier"... demonstrując niepoinformowanym
jak się to osiągniecie cywilizacyjne używa. Przy tym też się nie da ukryć, że w
tej pozycji męski nabiał... z wędliną... nabiera charakteru demonstracyjnie
wahadłowego.
Wchodzę do jednej z kabinek i odwracam się do
taty z pytaniem, co z tym robić. Tata jest niezwykle pomocny w moim
przystosowywaniu się do zagranicznej kultury i mówiąc, że trzeba spuścić
spodnie i kucnąć, nawet zabiera się do mojego paska u spodni. Wyrywam się
gwałtownie i z oburzeniem: "Nawet dla siusiu?!"
Kultura Zachodu zaczyna się w ubikacji
publicznej. Kultura Wschodu właśnie tam się kończy.
Odwiedzając Rosję postsowiecką, dyskutowałem z
Rosjanami ten temat dość otwarcie, dodając, że wreszcie zrozumiałem, jak
wielkim człowiekiem w historii Polski był Gen. Felicjan Sławoj Składkowski.
Tak, tak, Przyjaciele Moskale, zamiast wbijać mu i II RP nóż w plecy 17
września 1939 roku, trzeba było zaprosić Pana Premiera by podzielił się swoją
ekspertyzą w dziedzinie higieny stosowanej. Wysunąłem też teorię, że dla
ucywilizowania Rosji wystarczy tylko doprowadzić jej ubikacje publiczne do
standardu powiedzmy sobie, anglosaskiego czy skandynawskiego. Nie mówię o
standardzie zachodnim, bo o Francji słyszałem nie najlepsze rzeczy. A przybytku
z lat 70-ch w Dreźnie też nigdy nie zapomnę. Wschodni Niemcy potrafili zasrać
"uber alles und ganze Welt" i może nawet bardziej od Rosjan albo Polaków.
("Ustrój, głupcze!").
A jak się Rosjanom powiedzie z ubikacjami
publicznymi, to reszta spraw, zgodnie z moją teorią, już się sama ułoży.
Moskwa 1958. Szerokie asfaltowe ulice, po których szumią oponami, bez
tłoku, czarne, ogromne, błyszczące limuzyny i okazyjny "Moskwicz", bliźniak
jednojajeczny "Opla Kapitana". Trolejbusy, które zatrzymują się na danym przystanku
co kilka minut. Na każdym przystanku zdyscyplinowane kolejki pasażerów.
Niekończące się schody ruchome do metro. Metro - jak podziemne pałace. Wszystko
wysprzątane pofestiwalowo. Stragany z pomarańczami, arbuzami i bananami. Ale mi
się trafiło.
Miałem też okazję zobaczyć Lenina i Stalina
leżących zgodnie obok siebie w Mauzoleum (Stalin: "Czy słyszałeś, jaką mi
świnię podłożono na XX-tym zjeździe?" Lenin: "To nic w porównaniu ze świnią, z
jaką mnie położono...")
Byłem też tam w latach 90-ch. Lenin już był sam.
Mój bratanek zwrócił mi uwagę na jego zaciśniętą prawą pięść, mówiąc: "Jeszcze
ściska niemieckie marki". Odwiedziliśmy też wtedy "Wujka Józia" za Mauzoleum.
Na grobie - świeże kwiaty. Brakowało tylko kartki: "Wielkiemu Pachanowi - jego
Wieczni Niewolnicy". Na Placu Czerwonym zaś była demonstracja staruszków z
portretami Stalina. Mam tylko 170 cm wzrostu, ale wszyscy demonstranci byli o
głowę ode mnie niżsi... Czyżby "czystki" były według wzrostu?
W 1958 zatrzymaliśmy się w hotelu "Metropol". W restauracji, która była
przeznaczona tylko dla "innostrancow" (a nie miejscowych zasr...), główny cieć
podszedł do mojej Mamy i z obleśnym uśmiechem zapytał sarkastycznie: "A cóż wy
tu, obywateleczko, do cudzoziemców się przywalacie?" Mama wybuchła histerycznie:
"A wy nie śmiejecie nazywać mnie "obywateleczką", bo ja tego waszego
przeklętego obywatelstwa wyrzekłam się na zawsze już dwanaście lat temu!"
Myślałem, że mój Tata zemdleje.
(Nie zemdlał i nie zamknięto nas. My -
Niebieskie Kaszkiety: 1:1).
W latach 90-ch jeden raz też zatrzymałem się w
"Metropolu". Rejestrowałem się po rosyjsku i zostałem przyjęty za swojego
(ruszczyzna w połączeniu z miłym uśmiechem demoludowymi zębami odczytywane są
jako słabość pozycji), czyli nieuprzejmie i z urzędową opryskliwością. Gdy
jednak przyszła pora na okazanie paszportu, to rejestrantka, zobaczywszy
kanadyjski, stropiła się i powiedziała z wyrzutem: "A dlaczegóż to nie mówicie
po swojemu?" "Chętnie", odpowiedziałem, "tylko że nie sądzę byście mówili po
polsku".
(Zakładając, że panienka z "Metropolu" melduje
się u spadkobierców Niebieskich Kaszkietów - no bo po co jej mój paszport na
pół dnia - to mamy 2:1 dla Nas!)
Ale pamiętam i okazje, gdy brano mnie za
Rosjanina i traktowano w miejscach publicznych z niezwykłym szacunkiem. Kiedyś
po przyjeździe zimą do Petersburga kupiłem sobie na rynku zimową czapkę
wyższego oficera (bez oznak) z demobilu. Zagraniczna zimowa kurtka, druciane,
przyciemniane okularki, płynna znajomość angielskiego i rosyjskiego, uprzejma
pewność siebie i ... ta czapka, na deser... Nikt nie podskoczy! Nawet mafia.
Nawiasem mówiąc, była to jedna z pierwszych
moich wizyt po latach i po prostu myślałem, że jestem świadkiem rozwoju
społecznego w kierunku powszechnej uprzejmości. Nawet spierałem się o to z moim
rosyjskim kolegą, czym go straszliwie ubawiłem, więc miłosiernie zwrócił mi
uwagę na moje nieumyślne przebranie. FSB - jedyna szansa rosyjskiego
inteligenta.
Hmmm.... 3:1 dla Nas? (Nie w kolejności
wydarzeń, tylko narracji).
Można sobie wyobrazić, że reżyser Bondarczuk
sfilmowałby tę scenę w sposób następujący:
Z lotu ptaka widzimy pociąg kolei
transsyberyjskiej stojący przy małej, drewnianej stacyjce Arzamas. Na prawie
pustym peronie stoi grupa składająca się chyba z dwóch,... nie - z trzech osób.
Kamera powoli obniża swój lot. Widzimy małą kobietę płacząca w ramionach
młodego, dość wysokiego (tak mi się wtedy zdawało) mężczyzny, a poniżej usiłuje
ich obydwoje objąć jakiś mały chłopak, który też z tej okazji płacze, a
właściwie, usiłuje płakać, bo chyba tak wypada...
Kamera zniża się do poziomu oczu małego chłopca,
na którego nb. ani ta kobieta, ani ten mężczyzna zupełnie nie zwracają uwagi.
Z otwartego okna wagonu patrzy na tę scenę w
zakłopotaniu jeszcze jeden mężczyzna, wyraźnie starszy od tego na peronie.
Tolik uspokaja: "Mama, nie nada, nie nada..."
Wreszcie się trochę uspokaja, tzn. nikt już nie
płacze, ale nadal jest dość gorączkowo. Tolik, mój Starszy Wielki Brat,
otrzymał telegram i teraz się upiera, że w telegramie zamiast "przejeżdżamy"
było "przyjeżdżamy" i że w domu czeka synowa z obiadem.
"Ależ my nie mamy Arzamasu w marszrucie?" "Nie
ma sprawy, załatwi się". "Ale przecież bilet..." "Wszystko załatwię". "Ależ,
przecież Ciocia Natasza oczekuje nas w Kamyszłowie?" "No to Tata z Kubusiem
pojadą dalej, a Mama zostanie z nami".
Dziś się zastanawiam, jak takie nieporozumienie
i bałagan były możliwe. Otóż przez te wszystkie lata, od 1946-go roku do
1958-go Mama była w kontakcie listowym tylko z Ciocią Nataszą i chyba tylko po
śmierci Stalina i mojej Babci...
Spisywanie tych wspomnień, powoduje, że uświadamiam
sobie wiele rzeczy, które do tej pory były albo w zapomnieniu, albo nawet nie
przeszły mi przez głowę.
Otóż zdaję sobie sprawę, że popełniłem brzydką
zdradę wobec tak bardzo kochającej mnie Cioci Nataszy, bo uparłem się, że ja
też zostanę z Mamą i Tolikiem... Ach, ta moja łasość na nowości towarzyskie!
Mama jest temu przeciwna, ale Tolik staje po stronie Młodszego Brata (17 lat
różnicy, jestem tylko o 7 lat starszy od mojego najstarszego bratanka, Wadima).
Tata odjeżdża więc znów sam na Syberię (po raz
drugi w życiu), a my z Tolikiem i jedną, czy dwiema walizami idziemy na jego...
chatę. Mamy tu być przez tydzień, a potem dołączyć do Taty... I biednej Cioci
Nataszy w Kamyszłowie.... ("Tiotia Natasza, pożałujsta, prostitie... Jeszczio
raz").
A Chata Brata Toli była niedaleko. Wystarczyło
przejść wzdłuż peronu, a potem kilkadziesiąt metrów na wschód od stacji, wzdłuż
bocznicy kolejowej, u której końca była zagroda inżyniera odpowiedzialnego za
stan techniczny odcinka kolei żelaznej, niezwykle ważnego w systemie obronności
ZSRR. Drezyna albo lokomotywa mogła podjechać pod sam dom o dowolnej porze
dnia, albo nocy. Prócz tego w domu był też telefon, który częstokroć dzwonił w
nocy ("pociąg przejechał krowę").
Mój Wielki Brat! Ma cale 28 lat! Dopiero
ostatnio zdałem sobie sprawę z rozmiarów odpowiedzialności tego bądź co bądź
młodego wówczas człowieka.
Chata była z bali drewnianych w stylu
tradycyjnej architektury rosyjskiej. Prócz tego w zagrodzie był ogród warzywny,
stodoła, w której też mieszkał "Bor'ka porosionok" (prosiak), sławojka, budka z
prysznicem (szczególna duma Tolika) i pompa ręczna do pompowania wody ze
studni. Jak to wszystko operowało zimą? Nie mam pojęcia.
W chacie żyła z Tolikiem jego żona, Raja (piękna
pół Tatarka pół Rosjanka) w dziewiątym miesiącu ciąży. Pierwszy syn Tolika,
Wadik, był odesłany do dziadków, do Tatarstanu (spotkałem go jedyny raz w życiu
w 1992 roku). Prócz tego byli i inni goście: młodszy brat Tolika ze strony ojca
- piętnastoletni Dodik i dziewiętnastoletnia siostra. "Któż to taki, brat
mojego brata, ale nie mój brat?" - "Dodik". Szybko zaprzyjaźniłem się ze
wszystkimi, włącznie z małym kotkiem, który bardzo sobie mnie upodobał. (Chyba
jeszcze nie spotkałem kota, który nie chciałby sobie mnie zawłaszczyć).
Z Dodikiem miałem tylko jeden problem. Lubił się
mocować i będąc cztery lata starszy ode mnie, miał w tym niewątpliwą przewagę.
Zabawa więc kończyła się, gdy Dodik wykręcając mi boleśnie moje pianistyczne
ręce domagał się bym się poddał: "Sdawajsia!" Zaciskałem zęby i łzy płynęły mi
z oczu, ale w końcu nie wytrzymywałem: "Sdajus'!". Dodik mnie puszczał i komentował z satysfakcją:
"Poliaki tak wsiegda!"
Jedno wspomnienie utwierdza mnie w chronologii naszej wycieczki (chodzi o potwierdzenie roku 1958). Wracając kiedyś z Dodikiem autobusem ("trudno dyszit cziełowiek") z historycznej części Arzamasu (zatrzęsienie cerkwi), Dodik zapoznał mnie z pewnym uprzejmie rzeczowym panem w konduktorskim kaszkiecie, do którego wszyscy odnosili się z dużym szacunkiem. Ponoć weteran wojny. Ten pan mówił po polsku, chociaż z rosyjskim akcentem, i zadawał dużo pytań. Między innymi, ile mam lat. Pamiętam moją odpowiedź, której udzieliłem patrząc mu pod nogi, stropiony nagłym napięciem tego przesłuchania (chciałem wypaść jak najlepiej): "Jedenaście". Ja też odważyłem się zadać mu jedno pytanie: "Skąd pan zna polski". "Bylem tam w czasie wojny". Dziś bym też zapytał: "W 1939-tym też, czy dopiero w 1944-tym?"
Będąc już przy tym temacie, przypomniałem sobie jak Tolik opowiadał nam z ogromną satysfakcją po powrocie z pracy następującą historyjkę. Otóż odwiedził go bardzo zatroskany kolega odpowiedzialny za bezpieczeństwo stacji, bo ponoć poprzedniego dnia z "transsyberyjki" wysiadło w Arzamasie dwoje cudzoziemców i czy Tolik coś zauważył. (Wyjaśniam, że cudzoziemcy w Arzamasie nie wysiadali). Tolik mu odpowiedział, że oczywiście, że zauważył, bo to jego mama i brat. Cóż za ulga...
Moja opowieść się zagęszcza... Tu samowar, tam samowar... Niektóre prawdziwe,
jadowite z ołowianym spoiwem, inne - komiczne imitacje w celu przeskoczenia
kolejnej "bramki"... I za chwilę chyba wybuchnie to wszystko ogłuszającym
miedzianym brzękiem...
Kamyszłow - to już Azja. Pięć godzin od
Swierdłowska (Jekatirenburga) przez Ural lokalnym pociągiem. Nad rzeką. Przez
rzekę drewniany most. Za rzeką tajga, chmary komarów, bagna i "kamysze" -
trzcina bagienna. W "kamyszach" ongiś chowali się katorżnicy uciekający z Syberii.
W "kamyszach" i łowiła ich carska policja. Kamysz-łow.
Ciekawe, że w czasach sowieckich niby nikogo tam
nie łowiono. Być może nikt nie wyrobił tak blisko Europy?
Takiego miasteczka to ja wtedy jeszcze nie
widziałem: wszystkie ulice "w kratkę", równolegle i prostopadle do siebie.
Wzdłuż ulic - prawie że jednakowe parterowe rosyjskie domy z niemalowanych bali
drewnianych.
Nowi, serdeczni znajomi, przyjaciele cioci,
uczniowie. Tata błyszczy niemczyzną wobec małżeńskiej pary Niemców wołżańskich,
która do tej pory jeszcze nie zasłużyła na powrót...
(Nb. moja synowa ze strony swej mamy jest z
niemieckich Menonitów nadwołżańskich).
Cmentarz. W lesie brzozowym. Grób babci. Stroma
drewniana piramidka pomalowana na czerwono. A na czubku - czerwona gwiazda. Mama
zaczyna płakać. Ciocia Natasza obejmuje ja i pyta: "Czy wreszcie jej
wybaczyłaś?" Mama kiwa głową...
Wtedy nie rozumiałem, co tu jest grane. Bardzo
się tylko zdziwiłem, bo co prawda Mama potrafiła się strasznie obrażać i na
długo, ale od wyjazdu z ZSRR w 1946 roku do 1958-go - toż to chyba rekord
świata!
Wiele lat potem zrozumiałem, że niewykluczone,
że rekord był dłuższy: - od 1938 roku.
Znów skok w przyszłość. Hotel Slowianskaja w Moskwie. Lata 90-te. Zjawia
się Tolik. Skórzana, długa kurtka. Kudłata czapa z wilka. Zupełnie nie pasuje
do europejskiego wystroju restauracji "Mozart". Siadamy przy stoliku i
zamawiamy jedzenie. Tolik opowiada o sobie. O jego życiu z Babcią, bez Mamy. O
wybawieniu z tej sytuacji przez jego ojca...
"A czy wiesz, że w 1938 roku, przed
aresztowaniem, Babcia i Dziadek byli rozwiedzeni, a Dziadek miał nawet nową
rodzinę?". "Dziadka aresztowali pierwszego. A ja bylem obecny, gdy po
aresztowaniu i Żorża ryli po całym naszym domu. Pamiętam jak jeden z nich
znalazł zdjęcie Dziadka z Harbinu z jakimiś Chińczykami. Ale się ucieszył,
wołając - japoński szpieg! Babcia pobiegła do NKWD. Wiecie, kim jestem. Sama
osadzę mojego syna. I jeżeli jest winny - sama zastrzelę! Nie trzeba,
powiedzieli. A za co - też nie musicie wiedzieć..."
I chyba pamiętam moją płaczącą na cmentarzu
Mamę, mówiącą: "A mówiłam jej, nie trzeba tam chodzić, nie trzeba..." Do dziś
nie wiem, czy "chodzić" po aresztowaniu Żorża, czy... przed aresztowaniem
Dziadka... No... bo... po aresztowaniu Żorża, to chyba - mimo że skończyło się
klęską- było trzeba...
Przed wyjazdem z Moskwy, Tata kupił ogromną ilość bananów. Rozprawiłem się
z nimi w ciągu kilku pierwszych godzin podroży.
W czasie, gdy ja delektuję się bananami, Tata
cieszy się "odwilżą", wymieniając się najnowszymi kawałami politycznymi, którym
Rosja Chruszczowa tryska beztrosko i radośnie jak nigdy przedtem i potem....
Mam na myśli beztroskę i radość, nie tryskanie.
Dojeżdżamy do Brześcia. Rodzice szykują się na
ostatnią rundę z Kaszkietami: - odbieranie zarekwirowanych kap. Kaszkiety też
się przygotowały: - magazyniera nie ma, magazyn zamknięty, a pokwitowaniami, w
domyśle, to możecie się podetrzeć. Mama się awanturuje aż do histerycznych łez,
wymyślając urzędnikom celnym od złodziei i morderców. Tata się upiera, że
zostaje aż do powrotu magazyniera i że pojedzie do Polski następnym pociągiem.
Wprowadzają ten plan w życie. Ja i Mama idziemy z urzędu celnego z powrotem do
pociągu a Tata zostaje z biletem, paszportem i pustą walizą. Stojąc przy oknie
w korytarzu, wpadam w dzikie przerażenie i zaczynam wyć, że już nigdy więcej
Taty nie zobaczę. Cały pociąg kibicuje nam dyskretnie. Główny "prowodnik"
opóźnia odjazd pociągu. Niby prosta sprawa, odjechać bez Taty nie ma odwagi,
ale wsadzić Tatę silą do pociągu na oczach kibiców też jakoś nie można... Mimo
wszystko - odwilż. Wreszcie pojawia się tata. Biegnie po peronie z paszportem i
biletem w zębach, trzymając oburącz niedomkniętą walizę z kapami. Główny
"prowodnik" nie sprawdza dokumentów, tylko pomaga Tacie szybko wskoczyć do
pociągu. Odjeżdżamy. Magazynier się zjawił. 4:1 Dla Nas!.... Okazuje się
jednak, że jedną z kap Kaszkiety podmieniły na jakąś bezwartościową szmatę. OK
- 4: 2.
Wreszcie rodzice się na tyle uspokoili, by
wyciągnąć mnie z przedziału rosyjskiej rodziny dyplomatów (którzy serdecznie
zaopiekowali się mną w czasie tych wydarzeń) w momencie, gdy im oznajmiałem, że
już nigdy więcej do Rosji nie pojadę. Nawet wróciła rodzicom przytomność
umysłu, by mnie za to opieprzyć. Znów to ja narozrabiałem.
Nb. to, że nigdy więcej do Rosji nie pojadę
obiecuję sobie do dziś.
W korytarzu pojawia się polski strażnik
graniczny. Na widok "orzełka" na czapce wołam radośnie: "Dzień dobry panu!" Są
to pierwsze słowa, jakie wypowiedziałem po polsku od pamiętnej rozmowy w
Arzamasie. Zaskoczony moim wybuchem serdeczności młody, pełny urzędowości
"pogranicznik" uśmiechnął się lekko z zażenowaniem, odwrócił ode mnie wzrok i
mruknął niewyraźnie: "Dzień dobry".
Polska. Nareszcie w domu! Tak przynajmniej to wtedy wyglądało...
Wybór i redakcja oryginalnych tekstów bohatera opowiadania: Alex Wieseltier
Wrzesień 2020