KUBA 2
SWOI ZA GRANICĄ - KUBA2
Czyli Skąd
się Wziąłem?
Dziękuje ci za poddanie w
wątpliwość mojej wykładni Zeliga. Czy jestem przekonany że, jak ty twierdzisz,
utożsamiam się tylko z tymi ludźmi, których mogę akceptować, kiedy akceptuję ich poczynania? Czy
to czyni mnie nie w pełni dostosowanym do Diaspory? Nie jestem tego pewny. Wątpię więc myślę
- więc jestem. Kim? Tym, który wątpi, a więc
myśli. To jest niedoskonały model naszej tożsamości, bo jego osnową jest
wątpliwość. Innego modelu nie ma. I nawet Dostojewskie dokłamywanie się do
prawdy tu nie pomoże.
Czy to wszystko z powodu mojego pogmatwanego
rodowodu? No tak. Ty wiesz o tym tylko piąte przez dziesiąte. Spróbuję to
opowiedzieć, chociaż nie wiem, w jakim stopniu mi się to uda i w jakim stopniu
to może wytłumaczyć kim ja jestem, lub przynajmniej kim ja myślę...podejrzewam,
że jestem.
Już ten wstęp powinien był cię przekonać, że
tego żydostwa to musi być u mnie dosyć dużo. Więc pewnie cię nie zdziwi, że nazwisko
ojca mam po babci, a nie po dziadku. Bo dziadkowie nie mieli świadectwa ślubu
na piśmie!
Ale zacznijmy od mojego ojca. Rok 1915.
Jednoroczne dziecko z rodzicami uciekającymi przed dońskimi Kozakami (gdyby
byli kubańscy to ponoć nie trzeba było uciekać). W trakcie przeprawy przez
rzekę wóz się przewraca i mały Srulek wpada do wody! Wyłowiony i odratowany
nigdy nie nauczył się pływać. Rośnie w Dolinie koło Stanisławowa. W domu
jidysz. Na ulicy ukraiński. W chederze hebrajski. W szkole i gimnazjum polski,
niemiecki, greka i łacina. Jeden semestr na Uniwersytecie lwowskim, przerwany
zapoznaniem się z korporacyjnymi pałkarzami. Miesiąc w szpitalu. Odrzucony
przez komisję wojskową - nie będzie Srulek oficerem WP (Katyń - skreślić!). Po
17 września 1939 nauka języka rosyjskiego. Zaraz potem w więzieniu NKWD, bo w
międzyczasie zdążył wstąpić do partii Syjonistów Rewizjonistów (jakby
"syjonistów" było za mało) z Wiesenthalem i Beginem. Znów wojna, "strojbat"
Armii Radzieckiej (Einsatz Kommando - skreślić). Budowa lotnisk. Dla Niemców,
bo to oni z nich głównie potem korzystali. Ucieczki z okrążeń - 60 km na dobę
piechotą (można spać idąc, bez lunatyzmu). Wreszcie demobilizacja i zakłady
lotnicze w Bersku pod Nowosybirskiem. ("Żydzi i komisarze wprzód wystąp" -
skreślić). Głód, mróz, tyfus. Rosyjska żona. Związek Patriotów Polskich i
powrót do Kraju... Jakiego, cholera jasna, Kraju? Dolina = Dołyna, a Stanisławów =
Iwanofrankiwsk.
Rodzina? Dziadek, babcia, ciocia Hana,
ciocia Berta? Nie ma! I niewykluczone, że nigdy nie było. Kiedy? Chyba
październik 1943.
Po latach zaś jeszcze w Polsce. Ojciec, jakby z nadzieją: "Władek, powiedz, to
Niemcy rozstrzelali?" Pan Władysław, świadek wydarzeń, kręcąc smutno głową:
"Nie. Ukraińcy w czarnych mundurach". Tacie ta odpowiedź wyraźnie się nie
spodobała... Nie mogłem zrozumieć dlaczego. Z
licznych krewnych też nikt się nie uratował.
W 1946 roku, gdy pociąg towarowo-repatriancki zbliżał się do polskiej granicy,
w wagonach zapanowało dziwne zamieszanie. Ludzie przesiadali się z wagonu do
wagonu, zamieniali się miejscami. Wreszcie, gdy pociąg przekroczył granicę, na
jednym z wagonów pojawił się portret Matki Boskiej Częstochowskiej i napis: "Tu
jadą Polacy". Na wagonie moich Rodziców tego nie było. Na najbliższej stacji
moja Mama zobaczyła pierwszych Polaków w Polsce. Elegancko ubrana, sympatyczna,
szacowna para pod rękę, w średnim wieku. Europejska ogłada i cywilizacja.
Nareszcie! Lecz nagle, na widok wagonu moich Rodziców, zagraniczna twarz Pana
Europejczykiewicza przeinaczyła się w familiarną mordę, która zawołała
złowieszczo: "Aaa! Żydzi!"
Ojczyzna i ojcowizna? Ależ, prosimy bardzo: - śmierdzący
trupami Stettin. Ale za to, panie, te ocalałe z bombardowań poniemieckie
mieszkania! Łazienki, spłukiwane wodą ubikacje, kafelki, porcelana - Europa! Po
nocach - strzelanina. Z deszczu pod rynnę: "Irenko, gdzie ja ciebie
przywiozłem?" Praca w Urzędzie Miejskim, gruźlica, sanatorium. Pełne wyleczenie
z gruźlicy i małżeństwo trzymające się na jednym włosku - mnie.
A co z Mamą? Urodzona przed 1-szą Wojną Światową.
W rodzinie notorycznych rewolucjonistów. Moja babcia - Bolszewiczka. Dziadek -
Lewy Eserowiec. W rodzinie idealizuje się Polaków zamieszkałych na Syberii -
rewolucyjni, heroiczni, wytrwali, wykształceni, szlachetni. Żydów też się
szanuje. Babcia nawet ukrywa u siebie niejakiego Jakowa Swierdłowa. W czasie
rewolucji sąd "Białych" skazał Babcię na śmierć. Wyroku nie wykonano, bo
sąsiedzi, nauczyciele, przyprowadzili do sądu trójkę jej zapłakanych dzieci.
Poszatkowano więc jej tylko plecy knutem. Mamy brat - Żorż (Georgij) - inżynier
mechanik, spadochroniarz, jak i Mama - pięknie rysował. Siostra - Natasza -
nauczycielka literatury. Mama skończyła Leningradzkie Konserwatorium. Pierwszy
syn, mój pół-brat, chyba nieślubny (jak rewolucja to rewolucja!) - Adolf
(Dolik). Po 1933 pospiesznie zmieniony na Anatolij (Tolik). W 1938 -
aresztowanie Dziadka i Żorża w Swierdłowsku - wrogowie ludu - znikają bez
śladu. Straszliwa tragedia. I obawiam się ...mroczna tajemnica rodziny.
W czasie wojny - z trupą koncertową po frontach
i Syberii (przemysł militarny). Romans i ślub z pracującym pod Nowosybirskiem
Polakiem, moim Ojcem, przystojnym erudytą, eleganckim. "Kakoj innostrannyj": -
rączki całuję, palto podaje. W poszarpanym szynelu. W 1946 roku wspólny wyjazd
(ucieczka) do Ziemi Obiecanej - Polski - na śmierdzące trupami ruiny Szczecina.
A że ta Obiecana Polska też ma być socjalistyczna? A jakżeż inaczej? Za drugim
podejściem powinno już się udać bez świństw - Polak potrafi! Biedny Tolik
zostaje z Babcią, a potem, miłosiernie, z nową rodziną swojego ojca. Ponoć
tyrady antystalinowskie słyszał od półobłąkanej Babci już wtedy, gdy nikomu z
żywych to się nawet nie śniło.
Mama - koncertmistrz Filharmonii Szczecińskiej,
nauczyciel skrzypiec w Średniej Szkole Muzycznej. Genialna skrzypaczka i
kompozytor. Przekonałem się o tym na 100% tylko ostatnio, gdy dostałem nagranie
jej audycji z 1956 roku z Polskiego Radia w Szczecinie. Mam nadzieje (w
interesie Polski i Polaków), że nagranie się zachowało. Za życia - doceniano ją,
ale nie na tyle na ile zasługiwała. Mała Rosjaneczka. Kochano ją, bano się i
nienawidzono. Ale do Partii nie wstąpiła. Za to uprawiała sztukę skrzypcową na
granicy obłędu.
W mojej rodzinie na skrzypcach grała zawodowo nie tylko moja Mama, także moja żona
i córka.
"Skrzypce uchodzą za instrument diabelski... No bo
pomyśleć, włosiem z końskiego ogona ciągnąć po kocich flakach rozpiętych wzdłuż
pudla, wyglądającego jak mała, lakierowana trumienka" (cytuje z pamięci
informacje na dysku Gila Shahana "Diabelskie skrzypce")... A gdy ktoś pierwszy
raz w życiu pociągnie smykiem po strunach, to słychać i tego konia, któremu
wyrywano włosy i, co gorsza, tego wybebeszonego kota też...
Mojej żonie kiedyś dokuczyłem, że chińscy i koreańscy
rodzice, zupełnie jak ongiś żydowscy, przyprowadzają swoje dzieciaki do niej na
lekcje, aby to ona z kolei się nad nimi trochę poznęcała, a rodzice sobie przez
godzinkę odsapną...
A więc wiem, że skrzypce są w stanie zupełnie
wyprać najserdeczniejszą, najinteligentniejszą, najgenialniejszą i
najweselszą osobę - wyprać z poczucia humoru zupełnie!
Ale wróćmy do Mamy. To obrażanie się
o byle co. Te awantury. Odstręczające, dzikie wybuchy wściekłości... Z byle
powodu... Jej definicja miłości małżeńskiej: - wpierw pociąg płciowy, a potem już
tylko przyzwyczajenie. Jej definicja wszechświata: - materia i duch
współistniejące w nierozłącznej jedności przeciwieństw. Do dziś też się głowię
ile mogło być ołowiu w spoiwie tych przesławnych tulskich samowarów.
Wyjaśniłoby to i wytłumaczyło nie tylko moją Mamę...
No i dochodzimy do mnie. Jak to było w
PRL-owskich życiorysach? Urodziłem się w dobrej rodzinie inteligencji
pracującej i z dobrym wyglądem. Największy znawca czystości rasowej w klasie
ogólniaka przez lata nie domyślił się mojego pochodzenia, dopóki nie zobaczył
mnie z ojcem - sam mi to, zaszokowany, powiedział! Urodziłem się w wiecznie
polskim, odzyskanym Szczecinie. Najważniejszy człowiek świata! Najważniejszy
dla siebie i moich rozdygotanych Rodziców - a to dopiero nerwówa! No i pierwszy
prawdziwy Polak w rodzinie, bo tak obydwoje Rodzice bardzo chcieli. W dodatku,
zupełnie nie antyrosyjski, ale nawet za, więc postępowo nowopolski. "Wot kakoj
Poljak! Nie tol'ko goworit po ruski, no jeszczio, swołocz', etim gorditsja!" A
że ostatni, a nawet nie do końca życia - to już inna opowieść. A może ja tą
pisaniną staram się zasłużyć, odzyskać i przedłużyć? Chyba tak, ale chyba w
oczach tylko jednej osoby... Może dwóch...
Ale jedzmy dalej. Żłobek, potem przedszkole. W
każdym pokoju portret Stalina. Bóg? A co to takiego? Wszechmogący,
Wszechwiedzący, Wszechdobry. Ach, wiemy. Przecież to Stalin! Mieszkanie z panią
Marią albo z panią Milą, albo w prewentorium, gdy Tata w sanatorium a Mama na
wyjazdach z koncertami. Straszliwe awantury pomiędzy Rodzicami. Mnie się też
przy okazji obrywa - głównie od Mamy. Na ogół - niesprawiedliwie - ot nawinąłem
się w niestosownym momencie. Działam na nerwy. Dostaję zapalenia płuc.
Społeczna służba zdrowia zdaje egzamin - karetka pogotowia pod dom dwa razy na
dobę z pielęgniarką ze strzykawką pełną penicyliny. Kubuś zaczyna rosnąć na
straszliwą płaksę. Ale są też i piękne momenty: Mama czytająca mi Puszkina,
Jerszowa, Marszaka po rosyjsku. Tata - Tuwima i Brzechwę po polsku. Szkoła
podstawowa, pierwsze książki po polsku. Śledząc palec Mamy, gdy czyta mi
"Spartakusa" po rosyjsku zauważam, że wiem co przeczyta z wyprzedzeniem do
dwóch słów. Od tego momentu czytam też po rosyjsku.
A co z jidisz i Szkołą Żydowską im. Pereca? Nie dla mnie.
Wystarczyło mi w zupełności, gdy Tata brał mnie na spacer i ciągnął mnie powoli
za rękę przez ulice Niebuszewa kołysząc się z boku na bok, a drugą ręką
gestykulował i dyskutował diabeł wie co ("Marks, Żabotynski, etc".) ze swoim
przyjacielem w jidisz... Głośno! Tak publicznie, przy wszystkich, nie zwracając
żadnej uwagi na innych przechodniów i dzieci w moim wieku, wyraźnie i jawnie zwracających uwagę na mojego Tatę, jego przyczepę (mnie) i
jego przyjaciela... Co za zupełny brak wrażliwości...ze strony mojego Taty! Jak
można było małemu Polakowi jak ja coś takiego robić?!
Nauka gry na fortepianie. Mama wstrząśnięta moim
talentem i poddaje mnie takiemu stresowi, że nie potrafię się nauczyć czytać
nut. Skończyło się na tym, że sama zapisywała moje kompozycje. Facet, który
włada biegle trzema językami, czyta i pisze w dwóch alfabetach i jak na amatora
nieźle gra na fortepianie (głównie ze słuchu) - do dziś nie potrafi biegle
czytać ani w ogóle zapisywać nut! (Zadanie na czas emerytury).
No i śmierć Wielkiego Wąsatego Boga i minuta
(albo i więcej) ciszy w przedszkolu. Zupełnie się to nie udało, bo ktoś z
maluchów zaczął nerwowo i baaardzo zaraźliwie chichotać... Tłumione chichoty
wybuchały to tu, to tam pod dziko przerażonym wzrokiem wychowawców...
W kuchni Tata coś czyta Mamie. Drzwi zamknięte.
Tata brzmi triumfalnie. Mama mu sekunduje. Absolutna harmonia - rzecz dość
niezwykła między nimi. A więc chcę się dołączyć do tego szczęścia i zaczynam
podsłuchiwać pod drzwiami... Szczęście, szczęściem, ale z tego, co słyszę to
wygląda na to, że to ja teraz mogę, a nawet muszę zrobić im awanturę i w
dodatku oni nic mi nie będą mogli zrobić! Mam ich! Takiej okazji nie
przepuszczę! Wpadam więc do kuchni jak Pawka Morozow i wołam ze świętym
oburzeniem: "Kto tu śmie wygadywać takie rzeczy o Stalinie?!" Reakcja moich
Rodziców jest dla mnie absolutnym zaskoczeniem. Tata odkłada jakąś wielką
płachtę, z której czytał Mamie przemówienie Chruszczowa z XX zjazdu KPZR
i...obydwoje wybuchają śmiechem. Tego szczęścia jest już trochę za dużo, więc i
ja zaczynam się śmiać...głupkowato.... Nagle Mama poważnieje i wyrzuca z siebie
ze wściekłością, chyba sama trochę nie wierząc, że to robi: "A ten twój Stalin
to zabił twojego dziadka i wujka!" Głupieję jeszcze bardziej... Mój Stalin...
Coś takiego?!... Niemożliwe! Co znaczy mój Stalin!?... Dlaczego ni stąd, ni
zowąd on był tylko mój!?... Znowu moja wina? Zaczynam pociągać nosem...
Troska moich Rodziców o mnie wyrażała się na
różne męczące sposoby, z których najbardziej dokuczliwa była obawa bym nie
palnął czegoś niestosownego, niebezpiecznego. Nienawidzę politycznej
poprawności!
Kogoś może razić to, że uważałem się i nadal
uważam za najważniejszego człowieka świata: Nie ja jeden. Tak naprawdę - każdy
człowiek ma tę tendencję i nie ma w tym nic zdrożnego. Wręcz przeciwnie.
Świadomość swojego istnienia jest jedynym absolutem, który każdy z nas posiada.
Cała reszta naszego świata jest przekazywana nam przez zmysły, logikę, instynkt
i intuicję, które są zawodne. Tak naprawdę, to tylko jednego każdy z nas jest
pewien - tego, że istnieje. A więc prawo każdego z nas na istnienie i na
poszanowanie tego istnienia jest bezsporne i nie podlega negocjacji. Nie ma
istnień bardziej lub mniej ważnych, bo absolut istnienia jest niewymierny.
Cywilizacja właśnie polega na uznaniu tej wyjątkowości w każdym człowieku, a
być może nawet w każdej istocie. W odróżnieniu od tego, postawa, według której
moja idea, moja religia, moja wola jest ważniejsza od czyjegoś istnienia - to
esencja barbarzyństwa. Nie wolno traktować idei, wiary, hipotezy (które mogą
być zawodne), na równi z czyimś absolutem - nieważne jak tymczasowym -
istnienia.
Moją Mamę takie filozofowanie strasznie
denerwowało. Smarkaty dyletant! Nic nie przeczytał, a się wymądrza. Czysty idealizm
subiektywny, agnostycyzm i przeczenie istnieniu obiektywnej rzeczywistości!
Jaka antyteza, dzieciaku? Antyteza to pomiędzy koryfeuszami filozofii Heglem a
Marksem, "a ty tut niepricziom" - Ależ Mamo, jakie przeczenie obiektywnej
rzeczywistości? - Cicho bądź, wiem dobrze co słyszę! Za takie gadanie...!
Za takie gadanie? Nieee! Za niezależność
myślenia! Za niekonwencjonalność! Za niechęć do konformizmu. Za upieranie się
przy niezawisłości jednostki! A za niepodległość jednostki - "Wróg ludu".
Czerwona płachta na byka kolektywizmu. Zadra w dupie kapłanów namaszczonych
izmów a radość gawiedzi łaknącej cyrku i chleba.
Nikt nie ma prawa negować mojego prawa na
istnienie! Kto to robi, neguje również swoje istnienie. Barbarzyństwu trzeba
się przeciwstawiać, zaczynając od jedenastego przykazania: "Nie daj się zabić".
Tak zwana miłość chrześcijańska, w moim
rozumieniu, to właśnie uznanie tej wyjątkowości istnienia każdego człowieka:
"Szanuj bliźniego swego jak siebie samego". A więc wpierw szanuj siebie, bo
według jakiej miary uszanujesz innych?
Mam tą samą straszliwą wadę co moja Mama:
smutek, nieszczęście, mazgajowatość doprowadzają mnie do furii, podsycanej
wyrzutami sumienia. Tyle że moja furia trwa tylko minuty... Taki ze mnie
minutowy bohater Dostojewskiego.
Mam też i zaletę, która u mojej Mamy doznała
chyba atrofii wywołanej nienawiścią. No cóż, ja też nienawidzę, ale jestem
świadom możliwych konsekwencji tego uczucia, gdy wymknie się ono kontroli.
Nienawidzę fałszywych oskarżeń....
Mając już w ręku absolut własnego
istnienia, cel życia widzę w przybliżaniu się do prawdy o tym, co dookoła i
zmienianiu tego dookoła na lepsze - ostrożnie i na miarę wiedzy i możliwości. Z
jednym tylko zakazem - bez psucia innym szansy na to samo.
Niestety, urodziłem się w kulturze, w której
znacznie ważniejsze jest kto zawinił. Zamiast analizować błędy, szuka się kozła
ofiarnego. I ta kultura uważa się za cywilizację? Przecież to najzwyklejsze
barbarzyństwo!
Wiedza prawdy nigdy nie jest kompletna, co nie
znaczy, że nie jest przydatna. Ten (ta), kto jest jej bliżej ma ogromną
przewagę nad innymi. On (ona) ma szanse na to, by umrzeć nie bojąc się śmierci.
Ogólnie rzec biorąc, moja metoda polega na
budowaniu modeli tego, co dookoła. Jako inżynier jestem właściwie zmuszony, bo
niewłaściwie dobrany model matematyczno-fizyczny może zabić.
A tak w szczególności, w wolnych chwilach buduję
modele plastykowe z zestawów do składania. Dokładność modeli niekiedy
pozostawia wiele do życzenia. Czasem jest to wina producenta modelu, częściej -
mojego braku cierpliwości. Jednak każdy model przekazuje jakąś prawdę o
przedmiocie, choć nigdy do końca, bo to niemożliwe. Jestem w tym dobry, choć
nie najlepszy. Gdy jednak widzę produkt kogoś, kto jest w tym rzeczywiście
lepszy ode mnie, mam tylko jedną reakcję - podziw. I tak we wszystkim. Prawdziwie
duże ego nie czuje potrzeby pomniejszania innych.... Szczególnie w warunkach
dobrobytu.
Jak już wspomniałem, fałsz, niedokładności,
błędy wciąż się wkradają. W dodatku każdy model ma swoje ograniczenia. Ostatnio
gdzieś czytałem, że Einstein unieważnił model Newtona. Cholera, powiedziałem,
ktoś mnie powinien był uprzedzić o tym wcześniej, bo Newtona używam na co
dzień. Ale spoko - używam tylko w granicach przydatności.
Brak porządku to też w pewnym sensie model
chaosu. Chaos to nieobecność Boga. Ten model rzeczywistości baaardzo mi
odpowiada, bo nadaje moc religijną mojej irytacji... Tylko że.... Panie B., no
gdzież Pan się pałęta? Zamiast w sobie, wszyscy Pana szukają gdzie indziej...
Chyba da się zauważyć, że mam jeszcze jedną
wado-zaletę mojej Mamy. Lubię filozofować i pouczać.
Ale tak doprawdy, to ja chciałbym się tylko
podzielić z innymi umiejętnością, której nas nie uczą w szkołach, a wręcz
przeciwnie - umiejętnością powiedzenia "nie wiem", "nie rozumiem", "nie
pamiętam". Bo bez tego nie ma ani wiedzy, ani zrozumienia, ani pamięci. Jest
tylko złudzenie, maskujące chaos... i straszliwa nieobecność.
Tak samo, jak czytającemu powyższe trudno się
połapać czy to zeligowskie dostosowane niedostosowanie do Diaspory bierze się
od moich dziadków, rodziców czy ode mnie samego.
Ja Diasporę, a więc Żydów akceptuję, choć mogę czasem być krytyczny (ok, mówiąc
delikatnie) wobec tych reprezentantów Diaspory, którzy usiłują za wszelką cenę
zaleźć za skórę wszystkim Polakom (nie wyłączając popierających Izrael, oraz
życzliwych Żydom), albo podlizać się miejscowym antysemitom jakąś tam formą
antysyjonizmu. A to, czy taka Diaspora mnie akceptuje jako Żyda, to wyłącznie
jej sprawa i nie mój problem.
Skrót i
redakcja oryginalnego tekstu autorstwa bohatera opowiadania: Alex Wieseltier
Wrzesien 2020