JUREK 2

2020-05-11

JUREK 2 - Czyli jak przeżyłem okupację

Więc co chcesz wiedzieć? Niusia mi mówiła, że jesteś zainteresowany w historiach tych, co przeżyli okupację w Polsce. Szczególnie w historiach dobrze pogmatwanych. Czy moja historia należy do tego typu? Nie wiem. Sam osądź.
Dużo tej historii jest opowiedziane w książce mojej starszej siostry, Lilki. Ta książka została wydana w Polsce pod tytułem "A jednak są dobrzy ludzie" i w Kanadzie pod tytułem "My nine lives".
Ale wróćmy do mojej historii. Jak Niemcy napadły na Polskę, to miałem trzy lata i z tego okresu prawie nic nie pamiętam.
Kiedy warszawskie getto zostało utworzone, nasze mieszkanie znajdowało się w jego obrębie. Jednak rok później obszar getta został zmniejszony i musieliśmy się przeprowadzić. Rodzice wynajęli jeden mały pokój na Nalewkach i tam mieszkaliśmy. Tata, mama, moja siostra, Lilka, ja i dziadek Miron.
W 1942 roku Niemcy zaczęli selekcje i wywózki. Wtedy rodzice zaczęli pracować w "szopie", szyjąc uniformy dla armii niemieckiej. Nas zabierali ze sobą. Do pomieszczenia, gdzie oni pracowali, przylegał mały pokoik, którego drzwi były zastawione szafą. Tam mieliśmy się chować, gdyby przyszli Niemcy. Pamiętam, że kiedyś przyszli niemieccy żołnierze i w tym pokoiku schowało się może 15 osób. Jedna kobieta miała na ręku małe dziecko i baliśmy się strasznie, że to dziecko zacznie płakać, ale na szczęście spało.
Któregoś dnia wróciliśmy do domu, i dziadka Mirona już nie było. Drugi dziadek, Podbór, został podobno zastrzelony przez Niemca, bo nie chciał iść na Umschlagplatz.
Rodzice stwierdzili, że należy uciekać. Rodzice postanowili najpierw wysłać dzieci. Porozumieli się z ciocią Adą, siostrą mojej mamy. Ada miała męża Polaka i nikt nie wiedział, że jest Żydówką. Ojciec znalazł Polaka, który zajmował się przeprowadzaniem ludzi na stronę aryjską za odpowiednią opłatą. Na umówione miejsce przyszedł jednak zupełnie inny człowiek, który zażądał dodatkowej opłaty na przekupienie żandarma. Ojciec nie miał pieniędzy, ale zdjął z ręki zloty zegarek. Wepchnięto nas miedzy żydowskich robotników, którzy szli pracować po aryjskiej stronie. Nie wiem, czy żandarm to widział, czy nie widział, ale nie zareagował. Polak który nas przeprowadził szedł z nami boczną ulicą i wziął nas do małego sklepiku i kupił nam bułki z masłem i szynką. To był raj. Do dzisiaj pamiętam ten niebiański smak świeżej bulki i tego plasterka szynki.
Mój ojciec powiedział Lilce, żeby tego Polaka jak najszybciej zgubiła bo bał się, że on może nas wydać. Lilka miała wtedy 11 lat, i była bardzo rozumna i zaradna. Kiedy doszliśmy do placu, powiedziała że to tu i podziękowała mu. Weszliśmy do kilkupiętrowego domu i Lilka patrzyła przez okno klatki schodowej, czy ten człowiek odszedł. Potem poszliśmy na przystanek tramwajowy, gdzie czekała na nas Janina, która pracowała u cioci Ady.
U cioci Ady stało się nieszczęście. Kilka tygodni przedtem Niemcy wzięli jej męża i syna i akurat przyszło oficjalne zawiadomienie, że obydwaj "zachorowali" i zmarli.
U cioci Ady byliśmy tylko dwa tygodnie. Ciocia Ada miała przyjaciółkę, Ewę Migdałek. Ewa miała brata (a może to był brat jej męża), Tadeusza Migdałka, który mieszkał z żoną i synem w wiosce niedaleko Rozwadowa. To właśnie tam zawiózł nas wujek Emil.
Wujek Emil był mężem drugiej siostry mamy, Gieni. Wujek Emil był Polakiem niemieckiego pochodzenia i miał trochę kłopotów, bo nie chciał podpisać folkslisty. Ale ze względu na swoje pochodzenie mógł nam dużo pomóc.
U Migdałków przebywałem tylko 3 miesiące, bo zaczęto gadać, że ktoś w wiosce przechowuje żydowskie dzieci. Wygląda na to, że nie chodziło w ogóle o mnie i Lilkę. W tej samej wiosce ukrywali się państwo Lewinkopf-Kosińscy z synkiem Jerzykiem. Tak! Tym samym, co napisał "Malowanego Ptaka"!. To on podobno się wygadał dzieciom na wsi, że jest Żydem. Nie! Nic z tych rzeczy, które on napisał, nie zdarzyło się w tej wiosce! Migdałek się przestraszył i poprosił, żeby nas od niego zabrano. Mnie zabrano wcześniej, bo chłopca to łatwo sprawdzić. Lilka została u Migdałków jeszcze 3 miesiące, zanim znaleziono dla niej miejsce w sierocińcu sióstr Szarytek w Warszawie. Lilka mi powiedziała, że już po moim wyjeździe cała wioska uciekła na kilka dni do lasu, bo bali się, że przyjdą Niemcy.
Tak więc pod koniec 1942 roku znalazłem się znowu w Warszawie. Nie pamiętam czy to było u cioci Ady, czy u cioci Gieni w Legionowie. Dosyć szybko znaleziono dla mnie miejsce w rodzinie Wróblów, u których przebywałem do końca wojny. Rodzina składała się z ojca, Stanisława Wróbla, żony Anny, syna Zygmunta i córki Jasi. Pan Stanisław był starym Pepesowcem i był bardzo oczytany. W domu było ponad 200 książek, które zawzięcie czytałem. Między innymi powieści historyczne Kraszewskiego, z których się nauczyłem historii Polski. Pani Anna, którą nazywałem ciocią Andzią, bardzo szybko pokochała mnie jak własnego syna. Syn Zygmunt, który był w AK, był dla mnie jak starszy brat.
Wróblowie wybudowali sobie w latach dwudziestych domek we Włochach pod Warszawą. Domek nie miał niestety ogrzewania i nadawał się do mieszkania tylko w lecie. Dlatego Wróblowie wynajmowali mieszkanie na ulicy Puławskiej. To właśnie tam przygotowano dla mnie schowek pod parapetem okna w kuchni. Ale po próbie generalnej ze mną, ciocia Andzia powiedziała, że to wariactwo i ja się tam zaduszę i pomysł odrzucono. Postanowiono, że będę się ukrywał w wielkiej, dębowej szafie, która stała w sypialni. Tam też chowałem się, kiedy przychodziła do Wróblowej sąsiadka. Nie domykałem drzwi, tak że przez okno wpadało słonce i mogłem czytać książki. Kiedyś przyjechał do nich kuzyn i siedziałem w tej szafie przez dwa dni, siusiając do butelki.
W maju 1943 przeprowadziliśmy się na lato do Włoch. Domek Wróblów miał spory ogród warzywny i drzewa owocowe. W szopce trzymano króliki, więc od czasu do czasu mieliśmy i mięso. Ja buszowałem po ogrodzie i bawiłem się beztrosko, chociaż żadnych innych dzieci nie było. Moi rodzice też się getta wydostali. Mama była u cioci Gieni w Legionowie, a ojciec wynajmował pokoik w samej Warszawie. Ojciec odwiedził mnie raz we Włochach. To było 12 czerwca 1943. Ojciec przenocował u nas i został zatrzymany przez Niemców. Podobno w jednym z domków na tej samej ulicy ukrywała się żydowska rodzina. Ktoś doniósł i Niemcy przyszli po nich. Rodzina została w porę ostrzeżona i uciekła. Niemcy przeszukiwali sąsiednie domy i przyszli też do Wróblów. Znaleźli ojca, który miał fałszywe papiery i spytali, co tu robi. On powiedział, że przyszedł kupić kwiaty, ale coś się Niemcom nie spodobało i postanowili go zabrać na komendę. Wieźli go półciężarówką, a on chyba dobrze wiedział, że go sprawdzą i wyskoczył. Ja byłem w ogródku i słyszałem jakieś strzały, ale nie wiedziałem, co się stało. Potem pytałem się Wróblów o ojca, a oni powiedzieli mi, że uciekł do "bolszewików". Dopiero pół roku później, jak wróciliśmy na Puławską, podsłuchałem ich rozmowę, z której wynikało, że ojciec został wtedy zabity. Jak Niemcy odjechali, to ludzie na ulicy chcieli się jak najszybciej pozbyć ciała i pochowali go w nieoznaczonym grobie na cmentarzu we Włochach.
W grudniu tego roku widzieliśmy z okna, jak Niemcy przyjechali na naszą ulicę ciężarówkami wypełnionymi ludźmi. Ustawili wszystkich z zawiązanymi oczami pod murem i rozstrzelali. Ciocia Andzia szybko zasunęła firankę, bo się bala, że zaczną strzelać po oknach.
Do nas Niemcy też przyszli. Ktoś doniósł, że w tym domu trzymają broń. U nas broni nie było, ale w piecu kaflowym było ukryte radio, a Zygmunt, który należał do AK, miał w domu dużo ulotek z podziemia. Za to wszystko groziła kara śmierci. Ponieważ zbliżał się wieczór, Wróblowie położyli mnie na polowym łóżku w kuchni licząc, że ujdę za ich dziecko. Na dodatek położyli pod moją poduszkę wszystkie ulotki, a ja udawałem, że śpię. Przyszło dwóch żołnierzy. Jasia miała wtedy 16 lat i była ładną blondynką z niebieskimi oczami. Na dodatek uczyła się na podziemnych kompletach niemieckiego i znała trochę podstawowych słów. Spodobała się tym dwóm młodym Niemcom. Zaczęli z nią szwargotać i zrobili tylko bardzo powierzchowną rewizję. Jeden zauważył mnie, pogłaskał po głowie i powiedział "szajne kind" i na tym się skończyło. Wspominając to, ciocia Andzia kiedyś powiedziała, że jak mnie ten Niemiec dotknął, to modliła się do Boga, żeby jej Jureczkowi nic się nie stało.
W maju 1944 roku byliśmy znowu we Włochach. Jasia w dalszym ciągu uczęszczała do podziemnego gimnazjum w Warszawie. Pewnego dnia nie wróciła do domu i nie wiedzieliśmy, co się z nią stało. Wróciła do domu rok później, w maju 1945 roku. Opowiedziała nam, że została złapana na ulicy i wywieziona na roboty do Niemiec. Pracowała w podziemnej fabryce, gdzie robiono części do rakiet V1 i V2. Fabryka miała 7 poziomów. Robotnicy byli przesuwani z wyższego poziomu na niższy. Po 7-ym poziomie byli albo rozstrzeliwani, albo wywożeni do obozu zagłady. Na szczęście dla Jasi, wojsko amerykańskie wyzwoliło ich, zanim ona zeszła na ten ostatni poziom.
W ogrodzie także trzymaliśmy świnkę, białą w czarne łatki. Nazwaliśmy ją "Pchełka". W końcu, już podczas powstania, poszła pod nóż. Ważyła chyba sto kilo, a podobno dobrze odchowane świnki ważą dwa razy więcej. Ogród graniczył z ogrodem sąsiadki, pani Bednarkowej, u której byli zakwaterowani Niemcy z Komendy SS. Ale Bednarkowa, której powiedziano, że jestem chłopcem innej sąsiadki, nigdy im nie powiedziała, że w przyległym domu ukrywa się żydowskie dziecko .
Pierwszego sierpnia 1944 roku ja i ciocia Andzia byliśmy we Włochach. Jasia była w Niemczech, a Zygmunt i jego ojciec w Warszawie. We wrześniu widzieliśmy łunę nad miastem i samoloty angielskie czy amerykańskie, które usiłowały dokonywać zrzutów broni dla powstańców. Zygmunt przeszedł przez powstanie w mieście. Kiedy powstanie zostało stłumione i Niemcy prowadzili jeńców do obozu w Pruszkowie, Zygmunt uciekł i wrócił do Włoch.
W grudniu 1944 ciocia Andzia i Zygmunt postanowili uciec na wieś. Anna miała jakąś rodzinę na południe od Warszawy. Tam spędziliśmy święta i wróciliśmy z powrotem do Włoch na jakiejś bryczce konnej. Niemcy rewidowali wszystkich, szukając Warszawiaków, ale nas wpuścili. I znowu niemiecki żandarm pogłaskał mnie po głowie.
15 Stycznia Niemcy znikli. We Włochach było 2 dni bezkrólewie. 17 Stycznia wmaszerowało wojsko rosyjskie. Byliśmy wolni.
Stanisław Wróbel wrócił dopiero po wyzwoleniu. Miał już wtedy otwartą gruźlicę. Pluł krwią i umarł trzy dni później. Nawet nie zdążył nam opowiedzieć, co przeszedł.
Mama z Lilką znalazły mnie we Włochach u cioci Andzi i Zygmunta. W kwietniu poszedłem do szkoły. Według wieku kwalifikowałem się do drugiej klasy, ale zrobili mi egzamin i stwierdzili, że moja znajomość matematyki i języka polskiego kwalifikuje mnie do czwartej klasy. Dlatego, kiedy w 1952 roku zdałem maturę miałem 16 lat.
We Włochach byliśmy do listopada 1945. Potem dostaliśmy z kwaterunku jeden pokój na Pradze.
W szkole przeprowadzano badania dzieci na gruźlicę. Wygląda na to, że zaraziłem się od pana Stanisława, bo badanie wykazało u mnie zarazki gruźlicy. Dlatego posłano mnie razem z 400 innymi dziećmi do Szwajcarii, która ofiarowała pomoc dla dzieci dotkniętych wojną. Tam mieliśmy nawet polskiego nauczyciela, żeby nie stracić części roku szkolnego.
Tam też przystąpiłem do pierwszej komunii. Bo zapomniałem ci powiedzieć, że ciocia Andzia była wierzącą katoliczką i bardzo się bala, że jak nas Niemcy zabiją, to jej ukochany Jureczek nie pójdzie prosto do nieba. W religii katolickiej chrzest musi być dokonany przez księdza, ale jeżeli ksiądz jest niedostępny, to może ochrzcić każdy katolik pod warunkiem, że chrzest zostanie powtórzony przez księdza, kiedy to będzie możliwe. I tak zostałem ochrzczony najpierw przez nią w 1943 roku, a potem już po wyzwoleniu w kwietniu 1945 roku. I byłem wierzącym katolikiem od lat siedmiu do czternastu, kiedy to w gimnazjum, pod wpływem nauki o ewolucji, zdecydowałem, że to wszystko jest zawracaniem głowy.
Jak wróciłem ze Szwajcarii, to zastałem w naszym mieszkaniu ciocię Polę i jej dwie córki. Ciocia Pola była żoną wujka Józka, brata mojego ojca. Oni uciekli w 1939 do Rosji. Wujek Józek dostał pracę w polskiej ambasadzie rządu londyńskiego w Moskwie, ale w 1941 Rosjanie zgarnęli wszystkich pracowników jako szpiegów i wsadzili do więzienia. Wujek Józek był potem w Gułagu do 1956 roku, kiedy to został wypuszczony. Ciotka Pola przeżyła wojnę w ZSRR i wróciła z dziećmi do Polski w 1946. O wujku nic nie słyszała i myśleliśmy, że nie żyje. A on nagle zadzwonił z Moskwy do Marylki (siostry mojego ojca i wujka Józką), która była jedna, co miała telefon. Marylka uratowała się w ostatniej chwili z Umschlagsplatzu. Uciekła stamtąd ze swoją trzyletnią wówczas córeczką Jolą. Najpierw przerzuciła przez plot dziecko, a potem sama przelazła przez plot, rzucając żandarmowi jakieś kosztowności, żeby nie reagował. Potem ukryła się za ołtarzem w kościele. Reszty historii ani ona, ani Jola nigdy nie chciały opowiedzieć.
Z tego wszystkiego nie powiedziałem ci nic o mamie i Lilce. Mama uciekła z getta miesiąc po nas. Kosztowało ją to ślubną obrączkę, bo się do niej przyczepił jakiś młody szmalcownik. Mama pomalowała włosy na rudo i ukrywała się u cioci Gieni na fałszywych papierach. Lilka była przez osiem miesięcy u Szarytek. Ktoś doniósł na jedną z dziewczynek i Niemcy ją zabrali. Według Lilki było tam może tuzin żydowskich dzieci. Siostry Szarytki zawiadomiły rodziny, że sytuacja jest niebezpieczna, ale powiedziały również, że jeżeli rodzina nie znajdzie innego miejsca, to one będą trzymały dzieci dalej. Mama (ojca już nie było) zdecydowała się zabrać Lilkę i umieściła ją u siostry wujka Emila, Wandy.
Do wyjazdu byliśmy bardzo blisko z Wróblami. Do dzisiaj utrzymujemy łączność z Jurkiem Wróblem, synem Zygmunta i z jego żoną Ewą, a także z Zygmunta żoną Jadzią.
Wróblowie - Stanisław, Anna, Zygmunt i Jasia mają nazwiska wyryte na Ścianie Sprawiedliwych w Izraelu w Yad-Vashem.
Pytasz się, jaki był bilans tej okropnej zawieruchy? Po stronie strat mamy obydwu dziadków, Mirona i Podbora, mojego ojca, jedną siostrę mamy z dzieckiem, jednego z jej braci, którzy zginęli w getcie, oraz trzech braci ojca. Jeden zginał na Litwie, jeden na Białorusi, a trzeci umarł na tyfus w armii Andersa na Kaukazie. Dodałbym do tego również pana Stanisława Wróbla, bo dla mnie to była prawie rodzina.
Kto przeżył okupację w Polsce? Moja mama, moja siostra Lilka, ja i siostra ojca Marylka z córeczką Jolą. Nie wiem jak liczyć ciocię Adę i ciocię Gienię, bo one już przed wojna nie miały nic żydostwem wspólnego. Z wyjątkiem, oczywiście więzów rodzinnych. Można dodać do tego wujka Janka, wujka Józka, który się uchował w sowieckim Gułagu, jego żonę i ich dwie córki. Dodając do tego dwie siostry mamy, które przed wojna znalazły się we Francji oraz najmłodszą siostrę, która uciekła 1925 do Palestyny, to bilans w mojej rodzinie, oczywiście w porównaniu z innymi żydowskimi rodzinami, nie był tak tragiczny. Jeżeli można stratę ojca i innych członków rodziny przeliczać na dane statystyczne.
Można powiedzieć, że moja rodzina była "szczęśliwa", bo była zasymilowana i miała ścisłe powiązanie rodzinne ze stroną polską. Na dodatek mieliśmy "szczęście" trafić, jak to określiła Lilka w swojej książce, na "dobrych ludzi", dla których byliśmy po prostu ludźmi potrzebującymi pomocy. Ludzi, dla których chrześcijańskie "kochaj bliźniego swego, jak siebie samego" znaczyło więcej niż groźba niemieckiej kary śmierci. Może, w porównaniu z "normalnymi" żydowskimi rodzinami, byliśmy nietypowi. Ale taka jest moja i mojej rodziny okupacyjna historia.

Alex Wieseltier
Maj 2020

HIstoria napisana na podstawie e-mailów Jerry Mirona. Wszystkie zdarzenia, miejsca, imiona i nazwiska są autentyczne.

Alex Wieseltier - Uredte tanker
Alle rettigheder forbeholdes 2019
Drevet af Webnode Cookies
Lav din egen hjemmeside gratis! Dette websted blev lavet med Webnode. Opret dit eget gratis i dag! Kom i gang