JESIENNY SZCZECIN
Jesienny Szczecin
Zadzwoniła Franka, że jej koleżanka z Ameryki jedzie do
Polski i zamierza wpaść na stare śmiecie do Szczecina. Czyli pośrednia
propozycja dołączenia się do wyskoku do Szczecina. Jakaś odmiana w tym
Covidowskim czasie. Skończyło się na tym, że zabawiłem się w szofera dla dwóch
pasażerek, bo Niusia ze Szwecji też się dołączyła.
Na początku trochę niespodzianek. Dobrze wiedziałem, że jeden kolega pojechał z
żoną do sanatorium w Kamieniu Pomorskim. Ale to, że druga para przyjaciół była
po drodze do Dziwnowa, właśnie w momencie kiedy wylądowaliśmy w Szczecinie, było
niespodziewane. No tak. Jedni nie czytają Messengera, a drugim nie chce się
dzwonić. To samo zresztą powiedziała Róża. I to nie jeden raz.
Wiec dwa spotkania mniej i co zrobić z czasem? Zbyteczne pytanie, bo jak
wyjeżdżaliśmy, to wyglądało na to, że nam zabrakło dni. Co robiliśmy? Już nawet
nie wspomnę o wspólnych śniadaniach w pokoju Franki, bo z powodu Covidu 19 sala
jadalna w naszym hotelu była zamknięta na cztery spusty. Ani nie wspomnę o
zestawie śniadaniowym, który się odbierało w recepcji w styropianowych pudelkach
razem z kawą i herbatą, bo elektryczne czajniki w pokojach zlikwidowano. Ani o
wizycie na Turzynie (dlaczego nie na Manhattanie?), gdzie kupiło się jabłka, śliwki
i rzodkiewki, które dopełniły i tak przeładowany samochód. Ani o pogoni za wedlowskimi
torcikami, przeplatanej odpoczynkiem na picie kawy i jedzenie rurki z kremem
(tylko jedna osoba). I nie będę się zastanawiał, dlaczego nikt nie wspomniał o
ptasim mleczku, które było obowiązkowym zakupem na początku lat dziewięćdziesiątych
ubiegłego stulecia. Więc jak to było?
Wieczorek w dniu przyjazdu, to wizyta z Nowym Browarze. Pełno ludzi, kelnerzy
uwijają się jak w ukropie, a w koło ekrany telewizyjne z meczami piłki ręcznej
i kopanej. No i szum rozmów tak głośny, że trudno usłyszeć własne myśli. Franka
i Niusia oczywiście dorwały się do golonki, która podobno smakuje tam
niebiańsko. Ja z moim "wełna, nie wełna, byle kiszka pełną", zadowoliłem się
pierożkami z mięsem.
Pierwszy dzień (piątek) to poranna wizyta na cmentarzu i odwiedzenie Róży w TSKŻecie i zorganizowane zwiedzanie Filharmonii. Róża,
jak zwykle ciężko zajęta i nie ma na nic czasu. Nawet nie mogłem jej
obsobaczyć, że mi nie odpowiada na moją ankietkę do nowego cyklu. No tak.
Przygotowania do poniedziałkowego występu Doroty Morel w klubie na pełnej
parze. Zdążyłem zaklepać trzy miejsca w tej małej salce klubowej. Na ten występ
oczekiwano pełnej frekwencji. Czego nie można było powiedzieć o Jom Kipur,
gdzie zebrało się tylko cztery osoby. No cóż. Stare pokolenie chore i po drodze
do Abrahama, a "młode" pokolenie (te pod siedemdziesiątkę) "zaparza" tradycje.
O tym pokoleniu, co jeszcze jest na chodzie, nawet nie warto wspominać. Nie to,
co w Kopenhadze, gdzie Niusię, która przyjechała dzień wcześniej ze Szwecji, sprzedałem
na pierwsze piętro (tradycyjne miejsce dla żydowskich kobiet), a sam ledwie
znalazłem miejsce w sali, bo (płatne) ławy i pulpity zajęte były prawie do
ostatniego miejsca.
Do Filharmonii doczłapałem się w ostatniej chwili i gdyby nie to, że
zdecydowano poluźnić restrykcje w dozwolonej ilości osób do jednoczesnego
oprowadzania, to poszedłbym do domu (hotelu) z kwitkiem. Samo oprowadzanie
bardzo interesujące. Trochę historii, trochę architektonicznych szczegółów,
trochę chwalenia się ilością wyróżnień i nagród. Jako stary szczecinianin, w
dalszym ciągu, żywię do tego nowego przybytku mieszane uczucia. Szczególnie, że
Filharmonia zaczyna wypierać Wały Chrobrego, jako wizytówka miasta. Ale ja
melomanem nie jestem i nie mnie oceniać ten projekt. To zostawiłem France,
która jeszcze przed przyjazdem zamówiła sobie bilety na koncert kwartetu
skrzypcowego w niedzielę.
Co z sobotą? Oczywiście, że teatr! Trochę kłopotów z biletami, bo zamówić
bilety z zagranicy nie jest możliwe. Dlaczego? Bo można tylko płacić polską
kartą kredytową! Więc trochę lataniny w piątek (Franka), bo choć samo
przedstawienie Teatru Polskiego odbywa się na ul. Partyzantów (sam teatr na
Swarożyca w remoncie i przebudowie od lat), to bilety trzeba odebrać na Łasztowni!
Przed teatrem coś na ruszt w Polskiej Karczmie pod Kogutem. Sam jadłospis
wprowadza w nastrój. Zupa? Nie ma! Ale są polewki! Zakąsek też nie ma. Tylko
przygryzki! I reszta w tym samym stylu! A strawy (nie potrawy!) i w wyglądzie i
smaku znakomite. Szczególnie, że zakropione kasztelańskim piwem.
No i czas do teatru. Przedstawienie "Noc kolorowych chmur" to spektakl muzyczny
z piosenkami mojej PRL-owskiej młodości, okraszony na ekranie urywkami dawnych
kronik filmowych z towarzyszem Wiesławem zaraz po odwilży październikowej i w
roku 68, podane z fantastycznym przymrużeniem oka. No i piosenki. Karin Stanek,
Helena Majdaniec, Czesław Niemen, Trubadurzy, Czerwone Gitary, Skaldowie,
Filipinki i wiele, wiele innych. Ze zdumieniem stwierdziłem, że sam śpiewam
moim baranim głosem, zagłuszając i Frankę i Niusię, które ten spektakl też
porwał. Prawie trzygodzinny spektakl (z przerwą na siusianie), który przeszedł
szybko jak z bicza trzasnął.
W niedzielę
wyskok do Kołobrzegu. Bo Niusia ma tam koleżankę, której nie
widziała 15 lat, a ja w Kołobrzegu nigdy nie byłem i będę mógł go zaliczyć jako
turysta, a w ogóle, jak się sprężymy, to może w drodze powrotnej trafimy do Dziwnowa, albo Kamienia Pomorskiego. No tak. Dwie koleżanki po 15 latach niewidzenia. Całe
szczęście, że dostałem zupę kalafiorową do zatkania gęby, bo słowo tam wpleść
było trudno, chociaż to tylko koleżanka nadawała jak dawniej Radio Wolna
Europa. I to bez zagłuszania. Obie uradowane, rozgadane, a czas leci (i opłata
za parking). Tak więc nici z bawienia się w turystę w Kołobrzegu. Tylko jedno
zdjęcie na tle latarni. Z koleżanką, bo to osobne jakoś Niusi nie wyszło. I
zapomnij o Dziwnowie i Kamieniu Pomorskim, bo godzina w sam raz, żeby dojechać do Szczecina
przed zmierzchem. Nie licząc tego, że to koniec weekendu i wjazd do Szczecina,
nawet przez Dąbie, trochę tłoczny.
W poniedziałek w Klubie u Róży. Rozpoczęcie święta Sukkot i występ Doroty
Morel. Jej własne, cudowne polskie tłumaczenia żydowskich piosenek, śpiewanych
przy akompaniamencie Romualda Gizdonia. I jej interpretacja piosenki ze
"Skrzypka na Dachu" na śląską gwarę, czyli "kiejby jo mioł piondze..." Jej
kontakt z widzami i umiejętność pobudzenia ich do śpiewania razem z nią. I
spotkanie z ludźmi, których się nie widziało przez wiele lat. Niusia spotkała Mikołaja,
którego znała z czasów tak odległych, że nawet się boję je wspomnieć. A
wspomnień tyle, a czasu mało. Aż trudno było ten lokal opuścić.
I już tylko został wtorek. I obiad w kongregacji z okazji Sukkot. Z
wprowadzeniem, które trzymał Mikołaj i z potrząsaniem lulawu i "prawie
żydowskim" rosołem z makaronem i gołąbkami na drugie danie, które pomagała
serwować Luba, udzielająca się również w Klubie. I znowu rozmowy i wspomnienia.
I jakoś dziwnie, i w Klubie i na obiedzie w kongregacji, uczucie bycia u
siebie, u swoich. Jakby ta odległość, te lata niewidzenia, nie zatarły tej
więzi, którą czujemy, kiedy jesteśmy razem. Może to nie nasza zasługa. To chyba
Róża, Marcin, Mikołaj i Luba i ci inni tutaj na miejscu dają nam, przyjezdnym,
wrażenie, że to jeszcze jest kawałek naszego domu i że tutaj zostawiliśmy
kawałek naszego serca. I dzięki im za to.
I jeszcze czas na wieczorną wizytę i Andrzeja (chociaż jeden kolega zaliczony!)
i szybko spać, bo z rana droga przez Niemcy i prom. Żegnaj Szczecinie. I do widzenia. Wkrótce znów
spotkamy się...
Alex Wieseltier
Wrzesień 2021