CZYTAM KSIĄŻKĘ - Twadoch1
CZYTAM KSIĄŻKĘ
Czytam drugą książkę
Szczepana Twardocha. Pierwsza ma tytuł "Król" i jest opowieścią umieszczoną w końcu
lat trzydziestych w Warszawie, Jej bohaterem jest Jakub Szapiro, bokser,
bandyta i Żyd. Kontynuacją powieści jest ta druga książka, "Królestwo".
Właśnie ta książka zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Dlaczego? Bo oprócz głównej
historii zawiera ona masę wtrąceń i historii, które, same w sobie są w stanie poruszyć
człowieka i zmusić do zajęcia stanowiska. Oto malutka próbka:
"Czy pozwoliłabym mu żyć, ternu małemu szkopowi, gdyby nie skłamał, że nigdy nie zabił
żadnego Żyda? Gdyby powiedział mi prawdę, gdyby powiedział o tej kobiecie w
chabrowej sukience, której przestrzelił serce ?
A gdyby nie był niemieckim żołnierzem, tylko jednym ze stojących nad rowem
Ukraińców z palkami w rękach, którzy potem zsunęli się w jego czeluść, aby wyrywać złote zęby
z żydowskich dziąseł?
Nie jest łatwo wyrwać trupowi
zloty ząb. Ale da się. W lewą rękę bierze się mały łom albo coś innego, co posłużyć może jako dźwignia. Nadaje się
dobrze na przykład łyżka do samochodowych opon. W prawej - jeśli jest się
praworęcznym - trzyma się szczypce. Łom albo inną dźwignię
wsuwa się między zęby trupa, opiera o podniebienie i silnie naciska w dół, żeby rozewrzeć szczęki.
Jeśli trup akurat ma rigor mortis, to trzeba naciskać bardzo mocno. Czasem
żuchwa wyskoczy z zawiasów, ale to nie kłopot dla trupa. Jeśli złote zęby są z przodu,
to trzeba potem dźwignię
przesunąć na bok, do kącika ust, przytrzymać, szczypcami wyrwać,
co jest do wyrwania,
oddać Niemcom. Jeśli są jakieś złote plomby, to szczypce chowa się do kieszeni
i wyciąga szpikulec, nie za duży, taki, żeby można
było nim precyzyjnie operować, i szpikulcem wydłubuje się plombę.
I oddaje
Niemcom. Technika, jaką ci zagonieni do roboty
Ukraińcy stosowali do wydłubywania zębów w stepowym dole,
nie różniła się wiele od tej, jaką Sonderkommando stosowało
w Treblinkach. Cel również był ten
sam -oddać Niemcom, do
przetopienia.
A zatem gdyby był jednym z tych Ukraińców, na przykład Mironem Maslanczukiem, który
wyrywał Żydom złote zęby, kiedy Jorg
Konopka, mój nowy przyjaciel, wracał już na koźle
swego wozu do swojej kompanii, czy gdyby
los do spalonej Warszawy zagonił nie
Konopkę, górnika ze wsi pod Gliwicami, tylko Maslanczuka, rolnika ze wsi pod Kirowohradem, i gdyby
Miron nie skłamał, to czy zabiłabym
go, jak zabiłabym Konopkę? Jaka jest między
nimi różnica?
Spotkali się
nad tym wykopanym na stepie rowie,
ale wcale się nie zauważyli.
Dla Mirona Maslanczuka Jorg Konopka był po
prostu Niemcem, anonimowym człowiekiem w szarozielonym mundurze, który zrządzaniem tej
przedziwnej loterii, jaką jest świat,
zajmował aktualnie miejsce dystrybutora, nie zaś ofiary przemocy. Są to role przeciwstawne, czasem zamiennie,
czasem nie, jednak stale w całej historii rodzaju ludzkiego, jeśli sobie
roboczo założymy takowego istnienie.
Dla Jorga Maslanczuk był po prostu anonimowym
Ruskim. Jorg Konopka nie
odróżniał nawet Ukraińców od Rosjan, Ruscy dzielili się dla niego na tych w
jasnozielonych mundurach, którzy do niego strzelali, i na tych bez mundurów,
którzy nie strzelali, żadne inne kategorie nie były mu potrzebne.
Maslanczuk był rówieśnikiem mojego Jakuba,
urodził się w 1900 roku w
prawosławnej, chłopskiej rodzinie w guberni
chersońskiej jako poddany tego samego cara, co i mój Jakub,
i ja, urodził się we wsi pod miastem,
które nazywało się wtedy Jelizawietgrad, potem, kiedy Maslanczuk miał dwadzieścia cztery lata, zostało Zinowjewskiem, potem Kirowem i w końcu Kirowohradem, jednak
zanim się ta seria zmian rozpoczęła, to
Maslanczuk zdążył nauczyć
się przemocy, akurat na swoje
osiemnaste urodziny.
Oczywiście wcześniej nie żył w świecie
przemocy pozbawionym, ojciec lał Mirona i całe jego rodzeństwo poza najmłodszą córeczką, w której miał upodobanie, ojca lał
po pysku carski żandarm, żandarma jego przełożony i tak dalej, Miron zaś, kiedy dostał w skórę od ojca, to brał kij i lał przypiętego przy budzie psa, bo
tylko psa mu lać było wolno, psu zaś pozostawało szarpać się na łańcuchu tak, że
stalowa obręcz na jego szyi raniła go aż do zasychającej
na brudnych klakach krwi, szczekać dziko i próbować ugryźć każde żywe stworzenie, jakie miało pecha znaleźć się w zasięgu jego zębów.
Maslanczuk bił psa nie dlatego, że był zły: wręcz przeciwnie, był dzieckiem wrażliwym i rzewnym,
ojciec jego Mykoła również nie był zły bardziej niż każdy inny wokół,
kochał wszystkie swoje liczne dzieci, a że je lał, to lał, wszyscy lali wszystkich, dookoła zaś był step i wyrosłe
na ciężkim czarnoziemie pola
pszenicy po horyzont.
Na swoje osiemnaste urodziny Miron wstąpił do wojsk atamana Matwija Hryhorjewa
i trochę się z nim nawojował. Strzelał, maszerował, kopal okopy, znowu
strzelał, znowu maszerował, spał na wartach, rekwirował, co mu rekwirować kazali, cnotę z całkiem ochotną
dziewczyną stracił, a potem
wziął ją sobie porucznik, a Miron znowu maszerował. Gdy w maju 1919 roku
hryhorjewcy urządzili w Jelizawietgradzie pogrom w starym stylu i wymordowali dużo
Żydów,
Maslanczuk uznał, że ma przemocy dość i nie chce na to patrzeć ani brać w tym udziału, więc zdezerterował, jeśli można
dezercją nazwać porzucenie
służby w wojsku składającym
się prawie wyłącznie z dezerterów.
Zdezerterował więc czy nie, ale uciekł z wojsk Hryhorjewa do swojej rodzinnej
wsi i wziął ze sobą karabin, który potem z ojcem przerobili na obrzyn
za pomocą piły i pilnika do metalu.
Podczas głodu, który przyszedł na przełomie 1919 i
1920 roku, rozchorowała się i umarła mu mała siostrzyczka, ale reszta rodziny
przetrwała, miała bowiem dwie krowy żywicielki.
Potem wojny domowe, zagraniczne interwencje,
powstania chłopskie i inne niepokoje się skończyły, nastały
piękne lata Nowej Ekonomicznej Polityki i na ukraińskiej wsi żyło się dobrze,
bardzo dobrze, nawet lepiej niż za cara. Bolszewicy
po konfiskatach z roku 1919 dali im spokój,
w szkole były lekcje po ukraińsku, do cerkwi chodziło się prawie normalnie, kolędnicy zrobili gwiazdę z Matką Boską z jednej
strony oraz z sierpem młotem z drugiej i odwracali ją stroną właściwą do poglądów
gospodarza, którego odwiedzali. Miron Maslanczuk znalazł sobie w latach
NEP-u dobrą dziewczynę, której w cerkwi nałożył
na głowę koronę, wcale jej nie bił, Rodzeństwo rozjechało się do
miast, do Charkowa, Kijowa i
Chersonia, do Odessy nawet, a Miron został na ojcowskiej
gospodarce i żyło się im pięknie przez
tych parę dobrych lat, nie brakowało im ani słoniny, ani sołomachy, ani chleba, ani mleka, ani mięsa, a potem przyszła kolektywizacja i
wszystko się skończyło.
Do Mirona
przyszli ludzie z Komniezamu,
czyli Komitetu Niezamożnych Chłopów, i oświadczyli, ze jako kulak ma się Maslanczuk
wynosić ze swojego domu, a dom Maslanczuków był najpiękniejszy we wsi. Miron ich wyśmiał
i silny już, mużyk w kwiecie wieku, barczysty i potężny, wyrzucił
ich na zbity pysk, grożąc obriezem, który od dziesięciu lat leżał w domu pod
ręką. Nie wyciągnąłby broni, gdyby
nie był słusznie przekonany, ze cala wieś stanie za nim murem,
Maslanczukowie byli bowiem bardzo
popularni i lubiani; ludzie z Komniezamu wiedzieli to również, wycofali się więc, nie
uzyskawszy niczego.
Potem jednak przyszli
dwudziestopięciotysięcznicy.
Mówili po rosyjsku. Niektórzy, wcale nie większość,
mieli wygląd raczej żydowski.
Żydki i kacapy, tak o nich we wsi
szeptano. Bolszewicy. Żydowscy
bolszewicy. Pod wodzą dwudziestopięciotysięczników biedniacy ze wsi, zrzeszeni
w lokalnym Komniezamie, rozgrabili majątek Maslanczuków oraz za poprzednie upokorzenie wybili Mironowi Maslanczukowi dwa przednie zęby. Grabież
była dokładna, chociaż zostawili im jeszcze dom. Broń zdążył wcześniej
zakopać na polu, więc chociaż
jej szukali, to nie znaleźli.
Zabrali cały inwentarz, dwie krowy żywicielki zabrali, konia, nawet kury, pługi i brony też zabrali i na koniec, wybiwszy
Mironowi przednie zęby, ściągnęli
mu jeszcze wysokie
buty z cholewami, w których miał upodobanie od czasów wojny domowej, bo i u nich było podobnie jak u nas w getcie swojego
czasu, bez wysokich butów człowiek to nie był żaden mensz. Przez te buty koniec końców wszyscy się jakoś milcząco zgodzili, że Maslanczuk to kulak, mimo że nigdy nie miał parobków, na gospodarce pracował sam z
ojcem, ziemi nie miał też za dużo, a te dwie krowy i koń kwalifikowały go
najwyżej na średniaka. No ale kto inny, jak nie kulak, chodziłby
po wsi w butach z cholewami?
Maslanczuk nie był głupi, dużo w życiu widział, więc kiedy założono
kołchoz, pobiegł się zaraz zapisać, ale w kołchozie to nie było życie. Tak mówił swojej
żonie, że tu w kołchozie to życie
jest gorsze od śmierci, mówił
tak, bo nie wiedział, co ma
jeszcze nadejść i co naprawdę gorsze jest od śmierci. Nie wiedział, ale w końcu się dowiedział, kiedy tylko to, co miało nadejść, w końcu nadeszło.
Nadszedł zaś głód, trzy lata później. Najpierw
przyszli ludzie z długimi stalowymi spisami i dźgali
nimi w sianie w stodołach, i grzebali w piecach i w kominach w
poszukiwaniu jedzenia, które należy natychmiast oddać sowieckiej ojczyźnie, przyjechali na wozach długą kolumną i zabrali cale jedzenie, potem przyszli znowu i zabrali
to jedzenie, które chłopom ze
wsi Maslanczuka udało się schować, a
potem przyszli jeszcze raz, do domu Maslanczuka, znanego jako bywszyj kułak, przyszli też, jeden z nich rzucił siedmioletnią córeczkę Maslanczuka na
podłogę, przygniótł jej główkę butem
i powiedział, ze jak Maslanczuk nie powie, gdzie ma jedzenie, to on tej dziewczynce
będzie skakał po głowie, aż jej ta
płowa główka pęknie jak jajko. Więc Maslanczuk oddal ostatni worek grubej, gryczanej
maki, zamurowanej w piecu i nie miał już do jedzenia nic.
Córeczki Maslanczuka spuchły
i umarły pierwsze,
chociaż próbowali wszystkiego,
by je ocalić, on i jego zona, zbierali
i mełli żołędzie i próbowali z tego robić chleb, dawali dziewczynkom gotowaną
trawę i pokrzywy.
Jedliby i psy, ale
psów już nie było, czerwone brygady pozabijały wszystkie psy we wsi.
Dziewczynki mu więc umarły pierwsze.
Po dziewczynkach umarli Maslanczukowi starzy
rodzice. Potem Miron z żoną uciekli do dawnego Jelizawietgradu, który teraz nazywał się Kirowem, ale tam też nie
było nic do jedzenia, chociaż żebrali
pod torgsinami, wiec w końcu spuchła również żona Mirona i umarła, i tak została,
leżała na ulicy, a on nie miał siły jej pochować, więc zostawił na ulicy ciało swojej żony i resztką sil wrócił do wsi, i tam
o dziwo przeżył, przeżył tylko dlatego, że karmić zaczęła go nauczycielka z
lokalnej szkoły.
Nauczycielka była Żydówką i na dodatek była partyjna. Jako że nie
była chłopką, to nie obejmowały jej przymusowe dostawy jedzenia, do niej więc
straszni ludzie ze spisami nie zachodzili, miała też rodzinę w
Moskwie, która wysyłała jej jedzenie, i rodzinę we Lwowie, która wysyłała jej dolary,
czasem dwa, czasem pięć, raz
nawet dziesięć dolarów, za które mogła kupić jedzenie w kirowskim torgsinie.
Postanowiła ocalić Mirona, bo nie mogła ocalić wszystkich, a jego znała i lubiła, i miała za dobrego,
zacnego człowieka.
Dzięki niej Miron Maslanczuk przeżył więc
Holodomor. Potem się z nią ożenił, bo
nie miał nic lepszego do roboty. Przenieśli się ze wsi do Kirowa. Mieszkali razem, dzieci nie mieli, bo nigdy ze
sobą nie spali, nie kochali się, ale szanowali, Miron był dla swojej drugiej
żony dobry, ale nie mówił z nią
wiele, głównie siedział przy oknie, popijał trochę, palił, jeśli było co. Nie
pracował, bo miał zakaz pracy, nauczycielka utrzymywała go ze swojej
skromniutkiej pensji i tak żyli, bardzo chudzi, bo jedzenia nie było dużo, ale
biologicznie żywi, chociaż Miron w środku był już martwy, tak samo jak martwe
były jego córki, rodzice i żona.
Potem na Ukrainę wjechał Jorg Konopka na
koźle swojego wozu i wraz z nim setki tysięcy innych Niemców,
poza tym też
Węgrzy, Rumuni i Włosi, i Miron Maslanczuk po
raz pierwszy od 1920 roku zobaczył komunistów uciekających w popłochu, i bardzo mu się ten widok spodobał, bo komuniści zabrali mu dobre, uczciwe
życie, które miał i o którym nie przestawał myśleć przez
ostatnie osiem lat życia, nie będącego już życiem.
Kiedy więc Niemcy
wkraczali do Kirowohradu, Maslanczuk
wyszedł na ulicę wraz z innymi i cieszył się
jak inni, cieszył się po raz
pierwszy od lat i po raz pierwszy od lat coś czuł. Widział pakujących się w panice na ciężarówki partyjnych,
ciężarówka odjechała w pospiechu, a z jej paki
rozsypywały się białe kartki
dokumentów. Dokumenty wyfrunęły
też z okien komitetu, kiedy do opuszczonego przez kadry budynku wdarli
się spragnieni zemsty, przynajmniej
na nim, mieszkańcy Kirowohradu.
We wsi pod Kirowohradem chłopi
sami z własnej woli zniszczyli kołchoz i odebrali z powrotem
własną ziemi , Miron jednak na wieś
nie wrócił, nie chciał widzieć
ani swojego dawnego domu, w którym porzucił trupy swoich rodziców, ani pola, gdzie zakopał spuchnięte trupki
córek, nie potrafiłby już zanurzyć pługa w czarnej ziemi, która stały się ich ciała, nie potrafiłby tej ziemi
bronować ani siać na niej, ani żąć tego, co z niej wzrosło.
0 innych
już myślał żniwach.
Kiedy Niemcy powiedzieli, że Żydzi to
komuniści, tylko jeszcze gorsi, Miron Maslanczuk uznał, że mają racje: pamiętał, że w czasie kolektywizacji
wśród dwudziestopięciotysięczników
Żydzi byli, owszem, były ich inne, niesłowiańskie twarze. Nie potrafił już
sobie przypomnieć, czy sam ich widział, czy tylko utrwaliło mu się w pamięci, że Żydzi i kacapy, kacapy i
Żydzi, ale nie zastanawiał się nad
tym wiele. Jego żona była Żydówką i
komunistką, pewnego dnia wiec po
prostu wstał od stołu i wyszedł z jej mieszkania, nie zabierając ze sobą niczego, bo niczego nie miał, nawet
wysokich butów, zabrał jednak samego siebie,
swoją dobroć i szacunek,
których dłużej nie chciał już jej dawać, bo uznał, że spoczywa na niej, jako
na Żydówce i komunistce, zbiorowa odpowiedzialność: za tych
dwudziestopięciotysięczników, którzy zabrali mu ojcowskie pole, wysokie buty i dobre życie, i za ludzi
z długimi, stalowymi spisami, którym
oddal ostatni worek gryczanej mąki i przez których jego dwie śliczne
córeczki najpierw wychudły do samych
kości, spuchły, a potem umarły na jego ojcowskich kolanach,
a on patrzył, jak umierały i nic nie mógł z tym zrobić,
one prosiły tatusia, by dał im jeść, a on nie miał niczego
do jedzenia, więc umarły. I za ciało jego pierwszej, prawdziwej żony,
które kiedyś kochał, pieścił i całował nocami, a potem martwe pozostawił na
ulicach Kirowa, a przechodnie mijali je z obojętnością podobną do tej, z
jaką ja sama mijałam ludzkie ciała
na Pawiej albo Dzielnej.
Kiedy więc zaczęli zabierać
kirowohradzkich Żydów z mieszkań i Niemcy
potrzebowali pomocników, Miron zgłosił
się na ochotnika.
Do mieszkania swojej drugiej żony nie poszedł, ale jej
adres podał i do jej mieszkania poszedł ktoś inny. Kupił sobie znowu wysokie buty z
cholewami z chromowej skóry.
Niemcy byli zadowoleni z jego pracy, więc dowódca Einsatzgruppen zabrał go ze sobą do
dalszej znojnej pracy i tak spotkali się obaj, mój mały górnik, żołnierz i późniejszy
dezerter Jorg Konopka, który teraz spi, wtedy, w grudniu 1944 spał obok
posłania mojego i Jakuba, i rolnik Miron Maslanczuk, spotkali się na chwilę
nad wykopanym w stepie rowem, Jorg
wkrótce odmaszerował, a Miron zajął
się wyrywaniem złotych zębów z żydowskich, ludzkich dziąseł i wydłubywaniem plomb specjalnie w tym celu i własnoręcznie przygotowanym szpikulcem, w rowie,
gdzie spoczęli ludzie, których tak naprawdę ze mną nie
łączyło nic, bo nigdy żadnego z nich nie spotkałam,
żadnego nie pocałowałam ani nie uderzyłam, żadnego z tych ludzi nie dotknęłam
nigdy, nie kochałam ani nie nienawidziłam, jedyna nic między nimi a mną to nić,
której nie ma, to nić, w
którą - tylko umówiliśmy się wierzyć w to nasze Żydostwo, tak rozmyte i wątpliwe
jak moje...."