CZYTAM KSIĄŻKĘ 4

2019-08-18

CZYTAM KSIĄŻKĘ 4 - Kosów

Kiedyś przeczytałem książkę Grossa "Złote żniwa". Fabuła książki zbudowana jest wokół jednego zdjęcia, na którym widać ludzi i ludzkie piszczele. A chodzi o "poszukiwaczy złota" na zgliszczach obozu zagłady. Grossa ocena tych ludzi jest jednoznaczna. Ludzkie hieny żerujące na ludzkim nieszczęściu. Polscy chłopi, których jedyną myślą było wzbogacenie się kosztem zamordowanych w obozie zagłady Żydów. Ta książka nie poprawiła oczywiście opinii Grossa, jako zagorzałego polakożercy, który celowo przekoloryzowuje fakty. Czytając jego książkę, nie można powiedzieć,że Gross stara się być niezangażowany lub super obiektywny. Wielu miało mu to za złe i próbowało z nim polemizować. Bo Gross już jest taki i nic pozytywnego o Polakach nie jest w stanie powiedzieć. Po przeczytaniu poniższego opowiadania i reszty książki, uważam, że w porównaniu z Caninem, który porusza ten sam temat, Gross jest bardzo stonowany w swoich dywagacjach. Grossa można czytać na zimno. Canina nie można czytać bez uczuć, choć te uczucia, w zależności od czytającego, mogą być diametralnie różne. Oceńcie zresztą sami:
"Polskie męty z Kosowa przeliczyły się w swoich antysemickich, rabunkowych rachubach. I tutaj - jak we wszystkich miastach i miasteczkach na Podlasiu - Polacy mieli nadzieję, że Hitler ich uszczęśliwi, uwalniając od Żydów. Od Żydów ich uwolnił. Ta część ich nadziei spełniła się całkowicie. Kosowskie męty wzięły nawet znaczący udział w zgładzeniu Żydów. Jak wszędzie, także tutaj rabowali i mordowali swoich żydowskich znajomych, którzy przyszli do nich, żeby się ukryć.
Kosów jest małym miasteczkiem położonym między Sokołowem a Małkinią. Przed wojną mieszkało tutaj dwa i pół tysiąca Żydów. I był Kosów jedynym centrum kultury w okolicy: miał bibliotekę, stowarzyszenia i szkołę ludową, ugrupowania polityczne i sekty chasydzkie. Podczas gdy okoliczni chłopi nawet nie potrafili się podpisać, kosowska gmina żydowska aspirowała do lepszego życia, na wyższym poziomie.
Ale kosowscy Żydzi klepali biedę. Ich gorzkie, ciężkie życie rozjaśniały tylko szabaty i święta, które tutaj, w tych małych żydowskich miasteczkach, stawały się cudownymi manifestacjami wiary i woli żcia. Kiedy w żydowskich oknach w piątkowe wieczory zapalały się płomyki szabasowych świec, wielka błogość spływała na kosowski rynek i na dachy domów. W takich chwilach Żydzi byli wolni od codziennej troski o byt. Czy ktoś sie z nimi równał? Czy ktokolwiek mógł się równać z kosowskimi Żydami, kiedy wracali z bóżnicy do swoich domów w szabas, choć tak rzadko Żyd w Kosowie mógł zrobić kidusz nad winem? A żydowska młodzież spacerowała po sokołowskiej szosie, rozprawiając o wyzwoleniu ludzkości. W gorących dyskusjach o Spinozie, Marksie i Kancie wykuwała nowe, lepsze światy, które na pewno nadejdą, a ona, kosowska młodzież żydowska, na pewno znajdzie w tych lepszych światach należne miejsce...
Polscy sąsiedzi przyglądali się życiu kosowskich Żydów, niewiele z tego rozumiejąc. Dla nich wszystko to były żydowskie "geszefty". Nawet żydowska młodzież na spacerach handlowała i targował się - bo o czym innym mogliby tak zażarcie dyskutować? O co by się tak kłócili na spacerach?
Polscy sąsiedzi święcie wierzyli, że kosowscy Żydzi są bogaci, że ukrywają skarby pod podłogą. Mieli nadzieję, że "jak przyjdzie Hitler", to te wszystkie skarby im się dostaną.
Z Małkini do Kosowa pociąg przyjeżdża teraz raz na dobę. O pierwszej w nocy. Przyjazd do takiego miasteczka w środku nocy jest bardzo niebezpieczny. To okolice Treblinki. Chłopi zdziczeli, stali się nieobliczalni. Furmanki nie można wynająć, bo most na Bugu jest zerwany. Poszedłem nad rzekę piechotą, łodzią przeprawiłem się na drugi brzeg i w Prostyni wynająłem furmankę do Kosowa.
Miasteczko Kosów szczególnie mnie interesowało, bo kiedyś, gdy pierwszy raz byłem w Treblince, usłyszałem, że chłopi z tych stron zaciekle walczyli z chłopami z wiosek z okolic Treblinki.
Chłopu, który miał mnie wieść furmanką, powiedziałem, że jadę do Kosowa do księdza po świadectwo chrztu i że muszę być w miasteczku jeszcze dzisiaj. Tu, w tej zdeprawowanej wiosce, gdzie w co drugim domu pędzi się bimber, nie chciałem uchodzić za angielskiego dziennikarza. W tej okolicy taka wersja mogłaby wzbudzić zbyt duże zainteresowanie. Wymyśliłem więc historię z księdzem. I udało się. Chłop wziął mnie za Polaka z dużego miasta i nawet uraczył sporą szklanką bimbru.
Już od pierwszej szklanki zakręciło mu się w głowie i postanowił mnie uściskać. Podobam mu się. Gdybym mu się nie spodobał - mówi - toby ze mną nie pojechał.
Nie obchodzą go pieniądze. Nie potrzebuje pieniędzy, które liczy się na setki, a i tak nic nie można za nie kupić. Ale dla swojego człowieka zrobiłby wszystko. Wsadził pod słomę na wozie flaszkę bimbru, bochen chleba i kawałek słoniny i ruszyliśmy.
Jechaliśmy szosą wzdłuż linii kolejowej. Podchmielonego goja ogarnęła przedziwna wesołość i zaczął opowiadać o Żydach.
- Widzisz - mówi - tą szosą pędzili tysiące Żydów do Treblinki. Aj, aj, ale wrzeszczeli. Prosiliśmy tych Żydków, żeby wyrzucali pieniądze i złoto, które mieli poukrywane, ale nie chcieli. Myśleli, że prowadzi się ich do raju. A prowadzili ich do lasu i wykańczali. Potem, kiedy Żydy się zbuntowały, wszystkie pieniądze zostały w zgliszczach, musieliśmy szukać w piachu.
- Słyszałem - mówię - że kosowscy chłopi przyjeżdżali tutaj szukać złota.
- O, nie tylko kosowscy. Nawet z tamtej strony Bugu przyjeżdżali. Ale nasza gmina powiedziała "wynocha!". Co się znajdzie, to nasze. Ci z Kosowa się upierali, że ziemia należy do ich powiatu i też mają prawo szukać. Całe chmary przylatywały z Kosowa z widłami i łopatami. Mówiliśmy im: odejdźcie po dobremu. Wam w Kosowie zostały domy po Żydach i narzędzia, wszystko, co Żydzi mieli w domach. A my? Niemcy i Ruscy bili się tutaj nad Bugiem, spalili nam domy, to mamy pierwszeństwo do złota z Treblinki. Te kosowskie chłopy to wredne ludzie, nie chciały odejść z pola. Więc im pokazaliśmy, gdzie raki zimują. Co się będą pchali po nie swoje!
- Przegnaliście ich?
- Ledwie uszli z źyciem, bo nas było więcej. Z Prostyni, z Treblinki, z Wólki, ze wszystkich wiosek dookoła. Wyszliśmy z cepami i porachowaliśmy im kości, źe ledwie się dowlekli z powrotem do Kosowa.
- I więcej nie przyszli? - chcę podtrzymać rozmowę.
- Przyszli. Przychodzili po nocach i kradli worki z popiołem. Całe fury popiołu wywozili. Szukali kawałków złota albo spalonych brylantów, potem tym popiołem nawozili pola.
- Popiołem nawozili pola?
- Ludzki popiół to najlepszy nawóz, nie ma lepszego na świecie - wyjaśnia chłop ze znawstwem. - Nawet na piachu, jak się go nawiezie ludzkim popiołem, można sadzić kartofle. A cielaki, jak się tego popiołu doda do paszy, to rosną jak byki. O, ten popiół z Treblinki to błogosławieństwo dla pól.
Przejeżdżaliśmy obok budki dróżnika, przy której tory kolejowe odgałęziają się w kierunku obozu śmierci w Treblince, a chłop opowiada:
-Tutaj przyjeżdżały pociągi z Żydkami z całego świata, a został po nich nawóz na polach. Od tej budki darli juź swoje dolary i inne pieniądze i ciskali przez okienka. Jak się weszło tutaj , w to pole, to się znajdowało strzępy banknotów. Ani jednego całego dolara nie było, a kawałki to na nic. Ukraińcy z obozu przychodzili do wioski, żeby im za te strzępy dawać bimber. Chcieli oszukiwać, szubrawcy. Ale potem, jak zaczęli przyjeżdżać Żydzi z Warszawy, to Ukraińcy płacili za bimber złotą biżuterią i złotymi monetami. Zawsze chlali, a najbardziej w niedzielę, przychodzili do Prostyni na zabawy. Raz wybuchła bójka między naszymi chłopakami a Ukraińcami, którzy chcieli zabrać dziewczyny. A dziewczyny jak to dziewczyny - łase na zegarek, na pierścionek, gżą się z Ukraińcami. Więc nasze chłopaki ruszyły na nich z nożami, a ci Ukraińcy zaczęli strzelać. Aż przyjechali Niemcy z Treblinki i kilku naszych zabrali do pierwszego obozu na trzy miesiące. O mało tam życia nie stracili.
To tak charakterystyczne: o bójce i kilku chłopakach zabranych na trzy miesiące do pracy w obozie opowiadał ten chłop w tonie wielkiego cierpienia, wielkiego nieszczęścia, ale o pociągach z Żydami i popiele z ich ciał mówił lekko i swobodnie, jak o jakichś błahostkach. To ton większości Polaków. Ich ludzkie uczucia zanikają, kiedy mówią o Żydach. Tak mówią o narodzie, z którym przeżyli kawał historii, od którego nawet przejęli wiele zwyczajów.
Dotarliśmy do Kosowa o pierwszej po południu. Miasteczko było puste. Tylko na dwóch sklepach zauważyłem szyldy: na sklepie z kiełbasą i z galanterią. Pozostałe nie miały szyldów, bo i po co? Teraz Polakom w Kosowie nic nie brakuje. Po rynku kręciły się dwie kozy. Zsiadłem z furmanki i skierowałem się do kościoła, żeby nie wzbudzić podejrzeń mojego woźnicy. Z kościoła wyszedłem na uliczkę z drugiej strony, na drugą stronę miasteczka, tam gdzie były żydowskie uliczki.
Wszedłem do jakiegoś mieszkania i poprosiłem o wodę - z całą pewnością było to mieszkanie źydowskie. Ale żadnych oznak nie zauważyłem. Na ścianach - święte obrazy. Okna zastawione doniczkami z kwiatami. Dziękuję za wodę i idę dalej. Chłopi obserwują mnie przez okna. Na innej uliczce robię to samo. Proszę o szklankę wody. Niski drewniany domek z krzywymi okiennicami. Pijąc wodę, rozglądam się i widzę, że jestem w żydowskim mieszkaniu. Na suficie jest przybita łata. Przysiągłbym, że jakiś pobożny Żyd przybił tę łatę na znak zniszczenia Światyni Jerozolimskiej, jak to Żydzi w małych miasteczkach mieli kiedyś w zwyczju.
Kto przybije łatę na znak zniszczenia, które widzą moje oczy?
Na ścianie naprzeciwko drzwi wisi stary zegar z ciężarkami. Zegar też jest żydowski, stary żydowski zegar, który w długie noce towarzyszył jakiemuś pobożnemu Żydowi w studiowaniu kart Gemary. Stary zegar, który swoim cichym dwutonowym tykaniem przypominał, że czas biegnie, że marnowanie czasu jest grzechem i że Żyd powinien się spieszyć, żyć tak, by zasłużyć na zbawienie...
Zegar stoi, małe ciężarki na łańcuchu zwisają jak martwe ręce zawieszone w pustce. Małe, krótkie wahadło zwisa niczym język wisielca. Wskazówki na martwym cyferblacie wskazują za kwadrans dwunastą. Życie zamarło za piętnaście dwunasta. Kto wie, może zegar stanął właśnie wtedy, gdy latem 1942 roku wyprowadzano Żydów z Kosowa? Może wtedy pękło serce zegara?
- Ten zegar stoi? - pytam gospodynię, która zauważyła, że się mu przyglądam.
- W Kosowie nie można go naprawić - odpowiada spokojnym tonem. - Nie ma zegarmistrza. Nawet w Sokołowie nie ma. Więc tak wisi.
- Jak to, w mieście nie ma zegarmistrza? Jak to możliwe?
- Zegarmistrzami byli sami Żydzi, a ich, jak wiadomo, nie ma. Wszystkich wymordowali w Treblince, to i nie ma u kogo naprawić zegar.
- A gdzie można naprawić zegar jak należy?
Rozkłada ręce, jakbym pytał o jakieś niesłychane rzeczy, i odpowiada:
- Pewnie trzeba poszukać zegarmistrza w Siedlcach...
Ten jeden przypadek zawiera w sobie cały obraz Kosowa. Stary zegar pamiętający pokolenia, pamiętający młodzież na spacerach z jej dyskusjami o Kancie i Marksie, zamarł z kwadrans dwunasta w czasach, które minęły, w czasach, gdy w polskich miasteczkach jeszcze panowała ciemnota, gdy polski chłop żył bez zegara, poza czasem.
Wróciłem do furmanki. Mój woźnica był już piany. Wypił cały bimber, zjadł bochen chleba ze słoniną i ledwie trzymał się na nogach. Widać i on zatrzymał się w tamtych półdzikich czasach. Był tak pijany, źe tylko się do mnie głupio uśmiechał, nie mogąc wydobyć słowa. Zawiózł mnie tą samą szosą do Prostyni, do Małkini. Koń, zmęczony, powłóczy nogami. Prowadzi mnie w jakąś przestrzeń poza czasem. Nie mogę uwolnić się od myśli o zegarze z martwymi cięźarkami i wahadłem zwisającym jak język wisielca. Wiozę ze sobą pusty kosowski rynek, pustą sokołowską szosę, zbeszczeszczony kosowski cmentarz, a pośrodku tego wszystkiego wisi zegar, pokazując za kwadrans dwunastą. Dlaczego za kwadrans dwunastą? Dlaczego ten wiekowy zegar nie doszedł do godziny dwunastej i nie zakończył tego przeklętego świata?!"

Alex Wieseltier - Uredte tanker
Alle rettigheder forbeholdes 2019
Drevet af Webnode Cookies
Lav din egen hjemmeside gratis! Dette websted blev lavet med Webnode. Opret dit eget gratis i dag! Kom i gang