CZYTAM KSIĄŻKĘ 4
CZYTAM KSIĄŻKĘ 4 - Kosów
Kiedyś przeczytałem książkę Grossa "Złote żniwa". Fabuła
książki zbudowana jest wokół jednego zdjęcia, na którym widać ludzi i ludzkie
piszczele. A chodzi o "poszukiwaczy złota" na zgliszczach obozu zagłady. Grossa
ocena tych ludzi jest jednoznaczna. Ludzkie hieny żerujące na ludzkim
nieszczęściu. Polscy chłopi, których jedyną myślą było wzbogacenie się kosztem
zamordowanych w obozie zagłady Żydów. Ta książka nie poprawiła oczywiście
opinii Grossa, jako zagorzałego polakożercy, który celowo przekoloryzowuje
fakty. Czytając jego książkę, nie można powiedzieć,że Gross stara się być
niezangażowany lub super obiektywny. Wielu miało mu to za złe i próbowało z nim
polemizować. Bo Gross już jest taki i nic pozytywnego o Polakach nie jest w
stanie powiedzieć. Po przeczytaniu poniższego opowiadania i reszty książki, uważam,
że w porównaniu z Caninem, który porusza ten sam temat, Gross jest bardzo
stonowany w swoich dywagacjach. Grossa można czytać na zimno. Canina nie można
czytać bez uczuć, choć te uczucia, w zależności od czytającego, mogą być
diametralnie różne. Oceńcie zresztą sami:
"Polskie męty z Kosowa przeliczyły się w swoich antysemickich,
rabunkowych rachubach. I tutaj - jak we wszystkich miastach i miasteczkach na
Podlasiu - Polacy mieli nadzieję, że Hitler ich uszczęśliwi, uwalniając od
Żydów. Od Żydów ich uwolnił. Ta część ich nadziei spełniła się całkowicie.
Kosowskie męty wzięły nawet znaczący udział w zgładzeniu Żydów. Jak wszędzie,
także tutaj rabowali i mordowali swoich żydowskich znajomych, którzy przyszli
do nich, żeby się ukryć.
Kosów jest małym miasteczkiem położonym między Sokołowem a Małkinią.
Przed wojną mieszkało tutaj dwa i pół tysiąca Żydów. I był Kosów jedynym
centrum kultury w okolicy: miał bibliotekę, stowarzyszenia i szkołę ludową,
ugrupowania polityczne i sekty chasydzkie. Podczas gdy okoliczni chłopi nawet
nie potrafili się podpisać, kosowska gmina żydowska aspirowała do lepszego
życia, na wyższym poziomie.
Ale kosowscy Żydzi klepali biedę. Ich gorzkie, ciężkie życie rozjaśniały
tylko szabaty i święta, które tutaj, w tych małych żydowskich miasteczkach,
stawały się cudownymi manifestacjami wiary i woli żcia. Kiedy w żydowskich
oknach w piątkowe wieczory zapalały się płomyki szabasowych świec, wielka
błogość spływała na kosowski rynek i na dachy domów. W takich chwilach Żydzi
byli wolni od codziennej troski o byt. Czy ktoś sie z nimi równał? Czy
ktokolwiek mógł się równać z kosowskimi Żydami, kiedy wracali z bóżnicy do
swoich domów w szabas, choć tak rzadko Żyd w Kosowie mógł zrobić kidusz nad
winem? A żydowska młodzież spacerowała po sokołowskiej szosie, rozprawiając o
wyzwoleniu ludzkości. W gorących dyskusjach o Spinozie, Marksie i Kancie wykuwała
nowe, lepsze światy, które na pewno nadejdą, a ona, kosowska młodzież żydowska,
na pewno znajdzie w tych lepszych światach należne miejsce...
Polscy sąsiedzi przyglądali się życiu kosowskich Żydów, niewiele z tego
rozumiejąc. Dla nich wszystko to były żydowskie "geszefty". Nawet żydowska
młodzież na spacerach handlowała i targował się - bo o czym innym mogliby tak
zażarcie dyskutować? O co by się tak kłócili na spacerach?
Polscy sąsiedzi święcie wierzyli, że kosowscy Żydzi są bogaci, że
ukrywają skarby pod podłogą. Mieli nadzieję, że "jak przyjdzie Hitler", to te
wszystkie skarby im się dostaną.
Z Małkini do Kosowa pociąg przyjeżdża teraz raz na dobę. O pierwszej w
nocy. Przyjazd do takiego miasteczka w środku nocy jest bardzo niebezpieczny.
To okolice Treblinki. Chłopi zdziczeli, stali się nieobliczalni. Furmanki nie
można wynająć, bo most na Bugu jest zerwany. Poszedłem nad rzekę piechotą,
łodzią przeprawiłem się na drugi brzeg i w Prostyni wynająłem furmankę do
Kosowa.
Miasteczko Kosów szczególnie mnie interesowało, bo kiedyś, gdy pierwszy
raz byłem w Treblince, usłyszałem, że chłopi z tych stron zaciekle walczyli z
chłopami z wiosek z okolic Treblinki.
Chłopu, który miał mnie wieść furmanką, powiedziałem, że jadę do Kosowa
do księdza po świadectwo chrztu i że muszę być w miasteczku jeszcze dzisiaj.
Tu, w tej zdeprawowanej wiosce, gdzie w co drugim domu pędzi się bimber, nie
chciałem uchodzić za angielskiego dziennikarza. W tej okolicy taka wersja
mogłaby wzbudzić zbyt duże zainteresowanie. Wymyśliłem więc historię z
księdzem. I udało się. Chłop wziął mnie za Polaka z dużego miasta i nawet
uraczył sporą szklanką bimbru.
Już od pierwszej szklanki zakręciło mu się w głowie i postanowił mnie
uściskać. Podobam mu się. Gdybym mu się nie spodobał - mówi - toby ze mną nie
pojechał.
Nie obchodzą go pieniądze. Nie potrzebuje pieniędzy, które liczy się na
setki, a i tak nic nie można za nie kupić. Ale dla swojego człowieka zrobiłby
wszystko. Wsadził pod słomę na wozie flaszkę bimbru, bochen chleba i kawałek
słoniny i ruszyliśmy.
Jechaliśmy szosą wzdłuż linii kolejowej. Podchmielonego goja ogarnęła
przedziwna wesołość i zaczął opowiadać o Żydach.
- Widzisz - mówi - tą szosą pędzili tysiące Żydów do Treblinki. Aj, aj,
ale wrzeszczeli. Prosiliśmy tych Żydków, żeby wyrzucali pieniądze i złoto,
które mieli poukrywane, ale nie chcieli. Myśleli, że prowadzi się ich do raju.
A prowadzili ich do lasu i wykańczali. Potem, kiedy Żydy się zbuntowały,
wszystkie pieniądze zostały w zgliszczach, musieliśmy szukać w piachu.
- Słyszałem - mówię - że kosowscy chłopi przyjeżdżali tutaj szukać
złota.
- O, nie tylko kosowscy. Nawet z tamtej strony Bugu przyjeżdżali. Ale
nasza gmina powiedziała "wynocha!". Co się znajdzie, to nasze. Ci z Kosowa się
upierali, że ziemia należy do ich powiatu i też mają prawo szukać. Całe chmary
przylatywały z Kosowa z widłami i łopatami. Mówiliśmy im: odejdźcie po dobremu.
Wam w Kosowie zostały domy po Żydach i narzędzia, wszystko, co Żydzi mieli w
domach. A my? Niemcy i Ruscy bili się tutaj nad Bugiem, spalili nam domy, to
mamy pierwszeństwo do złota z Treblinki. Te kosowskie chłopy to wredne ludzie,
nie chciały odejść z pola. Więc im pokazaliśmy, gdzie raki zimują. Co się będą
pchali po nie swoje!
- Przegnaliście ich?
- Ledwie uszli z źyciem, bo nas było więcej. Z Prostyni, z Treblinki, z
Wólki, ze wszystkich wiosek dookoła. Wyszliśmy z cepami i porachowaliśmy im
kości, źe ledwie się dowlekli z powrotem do Kosowa.
- I więcej nie przyszli? - chcę podtrzymać rozmowę.
- Przyszli. Przychodzili po nocach i kradli worki z popiołem. Całe fury
popiołu wywozili. Szukali kawałków złota albo spalonych brylantów, potem tym
popiołem nawozili pola.
- Popiołem nawozili pola?
- Ludzki popiół to najlepszy nawóz, nie ma lepszego na świecie - wyjaśnia
chłop ze znawstwem. - Nawet na piachu, jak się go nawiezie ludzkim popiołem, można
sadzić kartofle. A cielaki, jak się tego popiołu doda do paszy, to rosną jak
byki. O, ten popiół z Treblinki to błogosławieństwo dla pól.
Przejeżdżaliśmy obok budki dróżnika, przy której tory kolejowe
odgałęziają się w kierunku obozu śmierci w Treblince, a chłop opowiada:
-Tutaj przyjeżdżały pociągi z Żydkami z całego świata, a został po nich
nawóz na polach. Od tej budki darli juź swoje dolary i inne pieniądze i ciskali
przez okienka. Jak się weszło tutaj , w to pole, to się znajdowało strzępy
banknotów. Ani jednego całego dolara nie było, a kawałki to na nic. Ukraińcy z
obozu przychodzili do wioski, żeby im za te strzępy dawać bimber. Chcieli
oszukiwać, szubrawcy. Ale potem, jak zaczęli przyjeżdżać Żydzi z Warszawy, to
Ukraińcy płacili za bimber złotą biżuterią i złotymi monetami. Zawsze chlali, a
najbardziej w niedzielę, przychodzili do Prostyni na zabawy. Raz wybuchła bójka
między naszymi chłopakami a Ukraińcami, którzy chcieli zabrać dziewczyny. A
dziewczyny jak to dziewczyny - łase na zegarek, na pierścionek, gżą się z
Ukraińcami. Więc nasze chłopaki ruszyły na nich z nożami, a ci Ukraińcy zaczęli
strzelać. Aż przyjechali Niemcy z Treblinki i kilku naszych zabrali do
pierwszego obozu na trzy miesiące. O mało tam życia nie stracili.
To tak charakterystyczne: o bójce i kilku chłopakach zabranych na trzy
miesiące do pracy w obozie opowiadał ten chłop w tonie wielkiego cierpienia,
wielkiego nieszczęścia, ale o pociągach z Żydami i popiele z ich ciał mówił
lekko i swobodnie, jak o jakichś błahostkach. To ton większości Polaków. Ich
ludzkie uczucia zanikają, kiedy mówią o Żydach. Tak mówią o narodzie, z którym
przeżyli kawał historii, od którego nawet przejęli wiele zwyczajów.
Dotarliśmy do Kosowa o pierwszej po południu. Miasteczko było puste.
Tylko na dwóch sklepach zauważyłem szyldy: na sklepie z kiełbasą i z galanterią.
Pozostałe nie miały szyldów, bo i po co? Teraz Polakom w Kosowie nic nie
brakuje. Po rynku kręciły się dwie kozy. Zsiadłem z furmanki i skierowałem się
do kościoła, żeby nie wzbudzić podejrzeń mojego woźnicy. Z kościoła wyszedłem
na uliczkę z drugiej strony, na drugą stronę miasteczka, tam gdzie były
żydowskie uliczki.
Wszedłem do jakiegoś mieszkania i poprosiłem o wodę - z całą pewnością
było to mieszkanie źydowskie. Ale żadnych oznak nie zauważyłem. Na ścianach -
święte obrazy. Okna zastawione doniczkami z kwiatami. Dziękuję za wodę i idę
dalej. Chłopi obserwują mnie przez okna. Na innej uliczce robię to samo. Proszę
o szklankę wody. Niski drewniany domek z krzywymi okiennicami. Pijąc wodę,
rozglądam się i widzę, że jestem w żydowskim mieszkaniu. Na suficie jest
przybita łata. Przysiągłbym, że jakiś pobożny Żyd przybił tę łatę na znak
zniszczenia Światyni Jerozolimskiej, jak to Żydzi w małych miasteczkach mieli
kiedyś w zwyczju.
Kto przybije łatę na znak zniszczenia, które widzą moje oczy?
Na ścianie naprzeciwko drzwi wisi stary zegar z ciężarkami. Zegar też
jest żydowski, stary żydowski zegar, który w długie noce towarzyszył jakiemuś
pobożnemu Żydowi w studiowaniu kart Gemary. Stary zegar, który swoim cichym
dwutonowym tykaniem przypominał, że czas biegnie, że marnowanie czasu jest
grzechem i że Żyd powinien się spieszyć, żyć tak, by zasłużyć na zbawienie...
Zegar stoi, małe ciężarki na łańcuchu zwisają jak martwe ręce zawieszone
w pustce. Małe, krótkie wahadło zwisa niczym język wisielca. Wskazówki na
martwym cyferblacie wskazują za kwadrans dwunastą. Życie zamarło za piętnaście
dwunasta. Kto wie, może zegar stanął właśnie wtedy, gdy latem 1942 roku
wyprowadzano Żydów z Kosowa? Może wtedy pękło serce zegara?
- Ten zegar stoi? - pytam gospodynię, która zauważyła, że się mu
przyglądam.
- W Kosowie nie można go naprawić - odpowiada spokojnym tonem. - Nie ma
zegarmistrza. Nawet w Sokołowie nie ma. Więc tak wisi.
- Jak to, w mieście nie ma zegarmistrza? Jak to możliwe?
- Zegarmistrzami byli sami Żydzi, a ich, jak wiadomo, nie ma. Wszystkich
wymordowali w Treblince, to i nie ma u kogo naprawić zegar.
- A gdzie można naprawić zegar jak należy?
Rozkłada ręce, jakbym pytał o jakieś niesłychane rzeczy, i odpowiada:
- Pewnie trzeba poszukać zegarmistrza w Siedlcach...
Ten jeden przypadek zawiera w sobie cały obraz Kosowa. Stary zegar
pamiętający pokolenia, pamiętający młodzież na spacerach z jej dyskusjami o
Kancie i Marksie, zamarł z kwadrans dwunasta w czasach, które minęły, w
czasach, gdy w polskich miasteczkach jeszcze panowała ciemnota, gdy polski
chłop żył bez zegara, poza czasem.
Wróciłem do furmanki. Mój woźnica był już piany. Wypił cały bimber,
zjadł bochen chleba ze słoniną i ledwie trzymał się na nogach. Widać i on
zatrzymał się w tamtych półdzikich czasach. Był tak pijany, źe tylko się do
mnie głupio uśmiechał, nie mogąc wydobyć słowa. Zawiózł mnie tą samą szosą do
Prostyni, do Małkini. Koń, zmęczony, powłóczy nogami. Prowadzi mnie w jakąś przestrzeń
poza czasem. Nie mogę uwolnić się od myśli o zegarze z martwymi cięźarkami i wahadłem
zwisającym jak język wisielca. Wiozę ze sobą pusty kosowski rynek, pustą sokołowską
szosę, zbeszczeszczony kosowski cmentarz, a pośrodku tego wszystkiego wisi
zegar, pokazując za kwadrans dwunastą. Dlaczego za kwadrans dwunastą? Dlaczego
ten wiekowy zegar nie doszedł do godziny dwunastej i nie zakończył tego przeklętego
świata?!"