CZYTAM KSIĄŻKĘ 2
CZYTAM KSIĄŻKĘ 2 - Kol Nidre
Za
młodu liznąłem trochę jidysz, bo to był język moich rodziców, którego oni używali
rozmawiając między sobą. Z żydowskich tradycji rodzice trzymali tylko Pesach i Chanukę, a synagogę odwiedzali tylko w Jom Kipur. Dla mnie Kol nidre
brzmiało w jidisz jak "scisz głos" lub "ciche wołanie" i
odbierałem to jako hołd dla zmarłych przodków. Że Kol nidre oznacza "wszystkie
przysięgi" dowiedziałem się dopiero jako dorosły człowiek, szukający
swojego miejsca w świecie.
Czytam
w dalszym ciągu Canina. Tym razem o Jom Kipur w powojennej Warszawie.
Co
łączyło tych ludzi zgromadzonych w synagodze Nożyków? Pochodzenie? Religia?
Tradycja? Po części tak na wszystkie trzy.
Ale to
nie jest cała prawda.
Co łączyło
pobożnych Żydow z Żydami zajętymi wprowadzaniem nowego reżimu?
Co
mieli wspólnego? Chyba tylko jedno. To czego już nie mieli. Dziadków, rodziców,
sióstr, braci, żon, dzieci. To wszystko zabrała im wojenna pożoga. Wspólnota braku to ich wspólny mianownik, który
objawił się w Sądny Dzień, gdzie wspomina się nieobecnych i żyje się nadzieją
przyszłości.
Tak
samo jak wspólny mianownik tych, ktorzy, tak jak ja, opuścili Polskę. W porównaniu do tragedii
Zagłady, to prawie nic. Ot, taki sobie przytyczek w nos i jakieś tam
kilkanaście tysięcy poczuło się niechcianymi w Polsce i zdecydowało się ją
opuścić.
Co nas
łączy? Nas, pobożnych, mało pobożych, ateistów, lewicowców, prawicowców, homo,
hetero i Bóg wie co? Kraj, w którym żyliśmy? Język? Kultura? Pochodzenie?
Prochy przodków rozwiane po polskiej ziemi? Wszystko po trochu.
Żydzi
z Polski, jak to jeden z naszych forumowych purystów językowych, żyjących w
dalszym ciągu w Polsce, nas określił.
Jak go
zwał, tak go zwał. To wszystko bardziej nas łączy niż dzieli.
Ale
oddajmy słowo Caninowi:
"Jakie
miejsce zajmowali Żydzi w Warszawie przed Zagładą, wie tylko ten, kto
uczestniczył tam w nabożeństwie Kol nidre.
Aby
policzyć trzysta pięćdziesiąt tysięcy Żydów w Warszawie, potrzebny jest spis.
Żeby oszacować żydowski handel, należałoby zrobić odpowiednie obliczenia.
Poznanie wielobarwnego żydowskiego życia w mieście wymagało studiów. Ale aby
się przekonać, ile znaczą Żydzi w Warszawie, wystarczy być w mieście w wieczór Kol
nidre.
Wtedy
to niebo i ta ziemia stawały się żydowskie. Życie w Warszawie przyspieszało.
Przed Kol nidre, kiedy rozpędzonemu życiu na Faranciszkańskiej i
Nalewkach brakowało tchu, zarówno dla Żydów, jak i na "tamte" ulice,
zamieszkałe przez gojów, nadciągał Sądny Dzień.
Grzybów
i Dzika zmieniały oblicze. Poważne żydowskie twarze nabierały jeszcze większej
powagi. Szybkie żydowskie kroki jeszcze bardziej przyspieszały. Z polskich ulic
nadjeżdżały tramwaje pełne Żydów, którzy tego dnia przypominali sobie o swoim
pochodzeniu i jechali do krewnych i znajomych, aby życzyć im "gmar chatima
towa".
Wieczór
przed Jom Kipur niebo nad Warszawą pachniało miodem, a zachód słońca
przywodził na myśl tureckie chustki pobożnych żydowskich babek. Wszystko wokół
znamionowało wieczność.
Teraz,
kiedy w wieczór przed Jom Kipur stałem na ruinach Warszawy, niebo było
surowe i czerwone jak krew, a ruiny wyglądały pod nim jak trupy, których nie
złożono do grobów, tylko zostawiono na pastwę losu pod gołym niebem.
W
Warszawie mieszkało dawniej trzysta piećdziesiąt tysięcy Żydów. Zostało dziesięć tysięcy. A z tych dziesięciu wielu
żyje w przebraniu, niczym w teatrze. Maskują się, noszą wojskowe mundury i
krzyżyki na piersiach, popisują się charakterystyczną dla Polaków sztuczną
pewnością siebie, brawurą zwyciężców.
Ale
pod tą charakteryzacją, pod rekwizytami w postaci krzyżyków i wojskowych
mundurów, noszą poranione dusze i serca rozbite w kawałki. Wszyscy wiedzą, że
dzisiaj wieczorem zaczyna się Jom Kipur, bo telefon w Centralnym
Komitecie Żydów nie milknie ani na chwilę. Nikt z dzwoniących się nie
przedstawia, lecz każdy chce wiedzieć, gdzie będzie się odprawiać Kol nidre.
Wszyscy są żałobnikami i jutro chcą się pomodlić za dusze trzystu czterdziestu
tysięcy warszawskich Żydów.
Z
setek synagog, besmedreszy, minianów, bóżniczek i bractw w całej Warszawie
cudem ocalała synagoga Nożyków przy Twardej 6. Chowa się biedaczka wśród ruin,
przycupnięta, jakby oprawcy zapomnieli o
niej w dzikim szale niszczenia.
W
okolicznych ruinach, które niegdyś były żydowskimi domami i sklepami, stoją
dzisiaj polskie kramy. W każdym z nich handluje się tym samym, co dawniej -
wyrobami żelaznymi, porcelaną, meblami i kosami. Nawet Pociejów przetrwał wśród
ruin, lecz starzyznę sprzedają teraz i kupują Polacy. Na zrujnowanym podwórzu,
którego właścicielem był kiedyś Szaja Prywes, nadal dźwięczą sztaby żelaza.
Tyle, że dzisiejsi handlarze nie wiedzą, jaki to dzień, nie wiedzą, że
zachodzące słońce obwieszcza Kol nidre...
Dopiero
nieopodal synagogi Nożyków widać nagle, że biegnie kilku odświętnie ubranych
Żydów. Biegną, jakby skądś uciekali. Znikają szybko w bramie Twardej 6. Biegną
pojedyńczo, przecież wszyscy są sierotami! Kiedyś na Kol nidre szli
całymi rodzinami, dziś wszyscy są samotni. Niepostrzeżenie wymykają się ze
swoich polskich rodzin i jak marrani biegną na modlitwę.
Przed
synagogę podjeżdżają czarne limuzyny, wysiadają z nich wysocy rangą wojskowi,
wysocy urzędnicy państwowi, dyrektorzy departamentów. Znikają w drzwiach
synagogi, a samochody szybko odjeżdżają. W ten sposób podjeżdżają i odjeżdżają
dziesiątki aut. Wielu ludzi przychodzi pieszo. Płyną wartkim, nieprzerwanym
strumieniem.
Godzinę
czy dwie wcześniej nie rozpoznałbyś w nich wszystkich Żydów, nie pomyślałbyś,
że mają coś wspólnego z Jom Kipur i Kol nidre, a teraz się spieszą,
by, Boże broń, się nie spóźnić, nie być ostatnimi...
Duży
dziedziniec przed synagogą jest już pełen ludzi. Rozpoznają się, wielu spotyka
się po raz pierwszy po wojnie. Całują się, sciskają sobie ręce: "dobrego
zapisu!" Oto żydowska Warszawa. Spotykasz tu wszystkich: tych, którzy przeżyli
w bunkrach, na aryjskich papierach, wrócili z Rosji. A ja dostrzegam kilkunastu
Żydów, których znam z Tel Awiwu. Wrócili z Palestyny do Polski, żeby tutaj
zacząć życie na nowo jako Polacy wyznania mojżeszowego, albo jako nie-Żydzi.
Widzę nawet kilka kobiet, które w Tel Awiwie nosiły złote krzyżki na białych
dekoltach, a teraz, po powrocie do Polski, przychodzą na Kol nidre.
Polscy
sąsiedzi z okolicznych domów przyglądają się z balkonów i dachów, nie mogąc się
nadziwić: patrzcie no! Ilu tych Żydów się zebrało?! Błyskają guziki wojskowych
mundurów. Z boku stoi kilku uzbrojonych milicjantów gotowych za wszelką cenę
strzec bezpieczeństwa i świątecznej atmosfery, bo w Polsce wciąż nie brakuje
ludzi, nawet tutaj w Warszawie, zdolnych do napaści. I oto nagle z głośników
płyną dźwięki Kol nidre. To polskie radio nadaje tę modlitwę na cały
kraj. Jej dźwięki wybrzmiewają teraz pod niebem zrujnowanej Warszawy swoim
bezbrzeżnym smutkiem. Na okoliczne dachy i balkony tłumnie wylegają Polacy i
patrzą zdumieni na podwórze pełne Żydów, którzy stoją z opuszczonymi głowami w
śmiertelnej ciszy, jakby sparaliżowani tymi dźwiękami, jakby smutek tej melodii
przykuł ich do ziemi. A niesie się ona wysoko i daleko:
"Wszystkie
ślubowania i zobowiązania, i zaklinania, i wyklinania, i przysięgi..."
Słowa
przeszywają powietrze, przecinają żar zachodu płonącego na szczytach ruin.
Wszyscy wstrzymali oddech. Nawet Polacy na dachach i balkonach stoją
nieruchomo...
"Niech
wybaczenie będzie dane całemu ludowi Izraela i wszystkim, ktorzy przebywają
pośród niego..."
Na
wielu twarzach widać łzy. Czują teraz, że są narodem, że łaczy ich ten sam los.
Że jedna tragiczna melodia przewija się przez ich dzieje, melodia gorzko
aktualna. Modlitwa , która prawie każdego roku się urzeczywistnia...
Kiedy
radio przestaje nadawać Kol nidre, otwierają się drzwi synagogi, a
ludzie wchodzą do środka w takiej samej ciszy, w jakiej dotąd stali. Nawet na
chwilę nie wyrywają się z odrętwienia. W jasno oświeconej synagodze płoną w
kącie setki świec. Wysocy rangą oficerowie i dygnitarze przykucają, zapalając
przyniesione przez siebie świece za dusze ojców i matek, żon i dzieci, którzy
zgineli tak okrutną śmiercią. Nie wiadomo kiedy wyjmują spod mundurów i
odświętnych ubrań małe modlitewniki. Przyszli stanąć przed Bogiem!
Kiedy
kantor woła: "Za wiedzą Boga i za wiedzą zgromadzenia...", w synagodze panuje
taka cisza, że słychać trzaskanie płomieni świec i oddechy ludzi, którzy chcą
zapanować nad swoimi uczuciami. Ale nie wszyscy potrafią je stłumić: oto jakiś
człowiek narzucił tałes na głowę i oburącz chwyta się filaru. Inny owinął się
modlitewnym szalem i przywarł twarzą do ściany; pozostanie w takiej pozycji
przez cały czas modlitwy. Jakiś wysoki rangą oficer sztabowy stojący tuż obok
mnie zakrywa sobie twarz modlitewnikiem, a ramiona mu drżą jak małemu dziecku,
które długo płakało. Trochę dalej wysoki ministerialny urzędnik ukrył głowę w
wielkim machzorze, by nikt nie zobaczył jego oczu. Trzeci zaś zadziera wysoko
głowę, żeby nie był widać jego twarzy, ale ja pod jego pince-nez zauważam dwie
łzy, które z całej siły próbuje powstrzymać. A kiedy kantor po raz drugi
wyśpiewuje Kol nidre, nikt już nie jest w stanie się powstrzymać. Dziesiątki
stojących wokół mnie ludzi ronią łzy, ciche męskie łzy. Wyciągają chusteczki z
kieszeni i niby czyszczą okulary. A im głośniej rozbrzmiewają tony modlitwy,
tym bardziej oczyszcza się nastrój ludzi, tym bardziej wszyscy zgromadzeni w
synagodze czują się ze sobą złączeni wspólnym losem, który skuwa ich razem w
jedną cierpiącą gromadę, w jeden wspólny łańcuch.
Kiedy
modlitwy dobiegły końca, samotni ludzie znikli w cieniach księżycowego
wieczoru. Udali się do swoich obcych domów. Zauważyłem, że jakaś kobieta z
jeszcze świeżymi łzami na twarzy przeżegnała się, przekraczając próg synagogi.
Zdaje się, że ten nawyk pozostał jej z lat okupacji, kiedy chodziła do
kościoła, ukrywając swoje żydowskie pochodzenie...
Poszedłem
do warszawskiego getta, w miejsce, gdzie nie tak dawno temu w wieczór zaczynający
Jom Kipur panował wyjątkowy nastrój. Teraz szedłem wśród ciemnych ruin.
Księżyc, który zza nich świecił, dodatkowo podkreślał martwotę żydowskiej
dzielnicy. Trudno teraz rozpoznać ulice, chociaż wiele z nich oczyszczono z
gruzu. Zdruzgotane serce żydowskiej Warszawy przeszywają nowe trasy. W miejscu,
gdzie stał słynny dom przy Tłomackiem 13, biegną dzisiaj linie tramwajowe
łączące dwie polskie dzielnice: Mokotów - na południu i Żoliborz - na północy.
Szyny wdarły się w dawne zabudowania między Nalewkami a Dziką - akurat tu,
gdzie przebiega nowa ulica, była większość besmedreszy i sztibli.
Szyny
biegną obok ruin synagogi na Tłomackiem. Dawniej na Kol nidre paliły się
przed nią dwie wielkie menory. W ich świetle gabajowie, przede wszystkim słynny
szames Gąsior, podejmowali polskich dostojników, którzy przychodzili posłuchać
tej modlitwy w wykonaniu kantora Siroty. Z synagogi wylewało się morze światła.
Nawet obecność konnej policji w białych rękawiczkach, która przepędzała
tych,którzy chcieli się "zakraść" na Kol nidre, wzmagała jeszcze
uroczysty nastrój...
Idę
przez ruiny i szukam w ciemościach cieni minionego świata. Zdaje mi się, że
słyszę dźwięki Kol nidre płynące z Tłomackiego, z Nalewek, Franciszkańskiej
i Gęsiej, z chasydzkich sztibli i besmedreszy. Tu był sztibel chasydów z
Aleksandrowa, a gdzieś tam z Góry Kalwarii, tutaj znów na ruinach Dzielnej
synagoga Moria, a opdal dom modlitwy cadyka z Piaseczna. Zewsząd o takiej
godzinie rozbrzmiewały tony Kol nidre, wszędzie płonęły lasy woskowych
świec, roniąc żółtawe łzy. Na tych ulicach panowała wtedy błogosławiona cisza.
Tylko od czasu do czasu przejeżdżały z turkotem puste tramwaje, zostawiając za
sobą ulice w poważnym, świątecznym nastroju. Dalej, na samej Dzielnej, w
sąsiedztwie nietkniętego wojną katolickiego kościoła znajdował się kiedyś
sztibel "martwych chasydów", tych, którzy po śmierci swego przywódcy Nachmana z
Bracławia nie chcieli już uznać żadnego cadyka.
Ci
chasydzi wznosili modlitwy do Boga po żydowsku. W ich Kol nidre często
wdzierało się żydowskie wołanie do Najwyższego: "Tato, ojcze, karz miłosiernie,
ojcze w niebie, kiedy nadejdzie kres?"
Przy Kol
nidre "martwi chasydzi" doznawali najwyższego uniesienia. Podczas trzeciego
jej śpiewania wręcz sięgali nieba, drżąc, wysoko wyciągali ręce z rozportartymi
nad głową tałesami, czując, że osiągają szczyty ekstazy. Wtedy zaczynali wołać
do Boga, jakby stali u tronu Jego chwały.
Błądzę
Pawią i Gęsią. W świetle księżyca widzę zarysy ruin. Gdzieś niedaleko stąd była
bóżniczka rzemieślników. Na Sądne Dni najmowali oni sławnych ludzi do
prowadzenia modlitw. Prowadził je Josl trykotażnik, który ostrzył sobie głos,
pracując przy maszynie. Dlatego Kol nidre Josla miała dwa takty, jak
jego trykotarka, dzięki której zarabiał na utrzymanie dzieci. Ale to nic, bo
Josl miał pomocników. Nie był sam, stali za nim inni trykotażnicy, krawcy i
stebiarze, którzy pomagali mu rozrywać niebiosa w rytmie dwa... Dzisiaj są tu
same ruiny, zgliszcza tamtego świata. Idę w wieczór Kol nidre ulicami
tego dawniej tak bogatego żydowskiego życia i w pustce warszawskiego getta
słyszę tylko smutną modlitwę, którą odmawiał zanurzony w wierze Josl
trykotażnik:
"Wybacz
nam nasze grzechy i przewinienia, nie każ nas gniewem"
Ciemność
i zagłada panują nad warszawskim gettem w noc Kol nidre."