BLIZNY BEZ RAN
BLIZNY BEZ RAN?
„Pamięć pierwsza schodzi do grobu...”
(Anna Frajlich)
10 grudnia w budynku Społeczności Żydowskiej w Kopenhadze odbyła się
prelekcja Judith Beermann Zeligson na temat „Dzieci ocalałych”
Dzieci ocalałych to potomkowie tych, którzy
przeżyli niemiecką okupację, bądź to w obozach koncentracyjnych, bądź zdołali
się w ten czy inny sposób ukryć, uciec i przeżyć. Wspólnym mianownikiem tej
grupy jest utrata najbliższych członków rodziny i próba budowy nowej
egzystencji.
Częścią prelekcji był pokaz filmu dokumentalnego
z jednodniowej sesji z udziałem ocalałych i ich dorosłych dzieci, który został
nakręcony 25 lat temu.
Na początek dwie przykrojone migawki:
Historia Judith.
Ojciec Judith przeżył wojnę tylko dlatego, że
został zesłany na Sybir do obozu pracy. Jego żona i troje dzieci nie byli tacy
szczęśliwi i zostali zamordowani przez Niemców. Po wojnie wylądował w Szwecji,
gdzie się ożenił ze szwedzką Żydówką.
Obydwoje postanowili wychować córkę jako szwedkę
i dali jej nieżydowskie imię Britta, mając nadzieję, że ona „rozpłynie się” w
masie i uniknie możliwych prześladowań. Ale córka, jako osoba dorosła, czuła
się coraz mniej związana z tym imieniem. Może z powodu historii swojego ojca,
który nie był skłonny o tym opowiadać? I pewnego dnia powiedziała swojemu ojcu,
że ona się zdecydowała zmienić swoje imię na Judith. Ojciec stanął, jak slup
soli, i powiedział: „Tak się nazywała moja najmłodsza córka". Córka od razu
zmieniła temat i zrozumiała, że tak się ona nie może nazywać. Ale następnego
dnia, ojciec zadzwonił do pracy i powiedział sekretarce, że chce rozmawiać ze
swoja córką Judith! Ani Judith, ani ojciec więcej do tego tematu nie wrócili,
ale wyglądało na to, że coś w jego i ich historii rodzinnej znalazło swoje
miejsce. Judith to właśnie powyżej wspomniana prelegentka.
Historia Steffena.
Matka Steffena była węgierską Żydówką. Razem z
rodziną znalazła się w czasie wojny w obozie koncentracyjnym w
Oświęcimiu-Brzezince. Przeżyła tam 10 miesięcy, sortując ubrania po
zagazowanych ofiarach. Uratowała się jako jedyna z rodziny, bo ją posłali do
Dachau. Po wojnie znalazła się w Szwecji, wyszła za mąż i urodziła Steffena.
Zawsze była odludkiem i miewała okresy, kiedy trudno było się z nią
skontaktować. Steffen czul, że cos jest nie tak, ale nauczył się z tym żyć. Nie
bardzo mógł zrozumieć, dlaczego jego koledzy i koleżanki mieli wkoło tyle
rodziny, a on nie. Żadnych ciotek czy wujków. Tylko dziadków ze strony ojca,
którzy mieszkali daleko na północy Szwecji. Jazda pociągiem i pobyt u nich były
najpiękniejszym przeżyciem jego dzieciństwa. Przez pewien okres czasu nawet się
poważnie zastanawiał zostać maszynistą. Z czasem zebrał okruchy opowiadań
swojej matki. Po skończeniu szkoły dorabiał pracą fizyczną, żeby zebrać
pieniądze na wycieczkę do Izraela. Jednak jego wielomiesięczny pobyt w Izraelu
nie dał mu żadnej odpowiedzi na pytanie, kim on jest lub kim on się powinien
czuć. Przez przypadek, będąc w Sztokholmie, wybrał się na prelekcję organizowana
przez Społeczność Żydowską. I tam spotkał ludzi, którzy mieli dokładnie takie
same przeżycia. Tam zrozumiał, kim jest i miał to wielkie szczęście podzielić
się swoimi problemami.
Ci ocalali.
Ludzie, którzy przeszli gehennę. Ludzie, którzy
potracili rodziny i zostali wyrwani z korzeniami z miejsc urodzenia i
wszystkiego, co znali. Ludzie, którzy musieli zaczynać życie od nowa.
Jak to się robi?
Tylko jednostki były w stanie wrócić naprawdę do
życia.
Reszta, co przeżyła, była w dalszym ciągu
chodzącymi trupami. Oni żyli i żyją tylko fizycznie. Psychicznie oni już dawno
umarli.
Zacisnęli zęby i szli dalej przez życie jak
gdyby nigdy nic. Wyrzucili z pamięci wszystko to, co boli.
I milczeli. Przez lata.
Byli oczywiście tacy, którzy nie milczeli. U
takich miałeś Oświęcim na śniadanie, Oświęcim na obiad i Oświęcim na kolacje.
Ale takich było mało.
Kiedy zaczęli mówić ci inni?
Ci pierwsi po 40 latach. Jakby na obraz i
podobieństwo tych z niewoli egipskiej musieli dojść do siebie.
Dzieci ocalałych
Przez ten czas pokolenie urodzone po wojnie
dorosło z dziurą w pamięci. Nie wiedząc, dlaczego ich rodzice są nie za bardzo
normalni. Nie rozumiejąc ich zachowania. Nie znając swoich korzeni.
W dzieciństwie to nie był problem. Może trochę
nieprzyjemne, gdy któreś z rodziców wychodziło niespodziewanie z „normalnej”
roli. Trochę zdziwienia, kiedy się słyszało jakieś niepowiązane okruchy
opowiadań o jakichś nieistniejących członkach rodziny i jakimś nieistniejącym
życiu w sztetlu. Niedopowiedziane do końca. Ucinane w połowie zdania.
Z czasem miało się odczucie jakiegoś
nieokreślonego braku. Braku kawałka osobowości.
I czasami pytania przychodziły za późno. Bo
normalne życie wymagało swoje.
Bo pokolenie rodziców zaczęło się powoli
wykruszać. Bo nie było już kogo zapytać.
Bo urodzone, trzecie pokolenie należało
wychować. I ochronić od własnej, ukrytej traumy.
No właśnie. Trauma. Dlaczego?
To nie żadne otwarte czy zagojone rany. Więc
skąd te blizny na duszy?
Blizny bez ran. Czasami niewidoczne, czasami
dokuczające, czasami denerwujące.
Co powiedzieć dzieciom? Czy podać im to dalej w
spadku, czy chronić przed tym, jak to robili rodzice i milczeć przez następne
40 lat?
Nie mówić, to znaczy odciąć im kawałek
jestestwa. Może czasami niechciany, ale będący przecież ich integralną częścią.
Mówić, to znaczy przekazywać te blizny dalej. To
przekazywać odczucia inności. Może potrzebne, może niepotrzebne.
Mówić? Nie mówić? Wydaje mi się, ze nie ma
jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie.
Może ktoś pomoże?
Alex Wieseltier
Grudzień 2019