(3) CHINY - SUNCHANG 1988
NA SAKSY
(3) Chiny - Sunchang 1988
Po siedmiomiesięcznym pobycie w Indiach miałeś kilka miesięcy "oddechu" w Kopenhadze. Niezupełnie, bo cały ten czas poświęciłeś na pisanie materiałów szkoleniowych do twojego młyna. Trochę się zdziwiłeś, kiedy miano ci za złe, że materiały napisałeś po duńsku. DKConsult (DKC) to była co prawda duńska firma, ale oficjalny język korespondencyjny był angielski. Więc cały materiał musiał być przetłumaczony przez zawodowego tłumacza. I dobrze się stało, bo chociaż po pobycie w Indiach nie miałeś już zbytnich problemów z mówieniem, to w piśmie nie byłeś jeszcze za bardzo biegły.
Twoje przygotowania do
wyjazdu zaczęły się u lekarza chorób tropikalnych.
Lekarz przygotował masę szczepionek i narobił
kupę dziur na twojej skórze. Dżuma, cholera, japońskie encephalitis, Hepatitis
C i inne takie. Chciałeś być dowcipny i zapytałeś się go: "A co AIDSem?" Na co
on powiedział: "Ten dostaniesz na miejscu!"
Tuż przed wyjazdem spotkałeś na korytarzu Heńka, który przyjechał do Danii w tym samym czasie co twój szwagier i akurat został zatrudniony w twojej firmie. On też miał jechać do Chin. Kiedy się dowiedział, że ty będziesz wysłany do Sunchang, strasznie się ucieszył. Kazał ci koniecznie zapakować do walizki rakiety tenisowe, bo na kolonii DKConsult miały być podobno dobre korty tenisowe. Rakiety zabrałeś, ale potem się okazało, że ciebie posłano do Sunchang (prowincja Fujian), a on wylądował w Zu Zhang (prowincja Guangdong). Odległość między tymi miejscowościami jak na Chiny, niewielka. Tylko 800 kilometrów, ale trochę za daleko jak na wymianę piłek tenisowych.
Przelot z Kopenhagi do
Hongkongu długi w czasie, ale do zniesienia. Za to gorąc i wilgotność w
Hongkongu, nie do zniesienia. Po półtorej godzinie w kolejce na taksówkę w
garniturze i pod krawatem twoja koszula nadawała się do wyżęcia. Stojąc w
kolejce, widziałeś lądujące na lotnisku samoloty, które przed podejściem do
pasa lądowania robiły dziewięćdziesięciostopniowy skręt między dwoma
wieżowcami. Widok fascynujący i trochę zastraszający. Całe szczęście, że o tym
nie wiedziałeś, kiedy twój samolot tak lądował.
W hotelu dowiedziałeś się, że cała twoja mordęga
ze staniem w kolejce po taksówkę była zupełnie zbyteczna. Ich shuttle
(mikrobusik hotelowy) czekał na ciebie przy lotnisku, ale nikt oczywiście ci
nic o tym w Kopenhadze nie powiedział. No cóż. Człowiek zdobywa najlepsze
doświadczenia na swoich własnych błędach.
Przelot do Fuzhou (stolica prowincji Fujian)
stosunkowo krótki, ale lądowanie z gwałtownym spadkiem samolotu o jakieś 20 metrów
bardzo nieprzyjemne. Następna przyjemność to oczekiwanie na bagaż, który z
braku przejścia z lotniska do komory celnej był wrzucany tam ...przez otwarte
okno!
Nocleg w 5-gwiazdkowym hotelu bardzo przyjemny,
za to jazda pociągiem do Sunchang trochę mniej. Jak na warunki chińskie nie
najgorsza, bo zarezerwowany przedział był tak zwany "Soft Seats", więc odcisków
od twardych siedzeń się nie dostało, ale te 6 godzin jazdy to było trochę za
dużo.
Na miejscu
zakwaterowanie w tak zwanym Foreign Engineers Building, razem z pozostałymi
członkami ekipy DKC i ekipą Australijczyków.
Fabryka była w zasadzie dostarczona przez
Australijczyków.
Chińczycy chcieli kupić linię produkcji cementu
od DKC, ale cena zakupu wydawała im się za wysoka, więc nic z tego nie wyszło.
W trakcie oficjalnej wizyty w Chinach australijski premier przyrzekł fundusze
na rozwój przemysłu, a Chińczycy dostali wolną rękę w wyborze typu fabryki.
Jedyny warunek Australijczyków był, że dostawa ma być australijska. Chińczycy
zażyczyli sobie dostawę fabryki cementu spełniającej warunki technologiczne
DKC, a australijski przetarg wygrała firma BHP, która zajmowała się
konstrukcjami stalowymi, ale doświadczenia w maszynach do produkcji cementu nie
miała. Projekt fabryki został zlecony innej firmie australijskiej, która miała
licencję na produkty DKC, a ta zleciła duńskiemu DKC opracowanie projektu. Nic
więc dziwnego, że projekt zawierał w maszyny i urządzenia dostarczone lub
produkowane na licencji DKC. I chociaż DKC było tylko poddostawcą głównych maszyn
produkcyjnych i miało zlecenie na nadzór montażu i uruchomienie fabryki, a
projekt był finansowany i prowadzony przez Australijczyków, to Chińczycy byli
przekonani, że dostali fabrykę DKC. Z tego powodu wszystkie pretensje związane
z montażem i uruchomieniem były kierowane bezpośrednio do DKC. Co to oznaczało,
przekonałeś się na własnej skórze.
Wdrożenie projektu
ślimaczyło się z różnych powodów. Jednym z nich był klimat. Wysoka temperatura
i duża wilgotność powietrza nie tylko spowodowała pleśnienie twojego ubrania w
szafie tego pokoju, który ci został przydzielony. Dostarczone przez
Australijczyków elementy elektryczne też nie bardzo wytrzymywały w tych
warunkach klimatycznych. Niektóre części elektrycznego oprzyrządowania zostały
wymienione trzykrotnie.
Drugim czynnikiem był brak rozgraniczenia, gdzie się kończy dostawa urządzeń
DKC i BHP, a gdzie się zaczyna dostawa chińskiej części urządzeń. Szczególnie
że do problemów czysto technicznych dołączyły się problemy komunikacji
językowej. Chińczycy dostarczyli, co prawda, tłumaczy dla każdego zagranicznego
specjalisty, ale ich poziom był niestety bardzo niski. Praktycznie, do
poważnych dyskusji między BHP, DKC i chińskim kierownictwem projektu można było
użyć tylko dwóch tłumaczy, którzy rzeczywiście byli w stanie zrozumieć i
przekazać stronie chińskiej co zagraniczny personel projektu miał do
powiedzenia. Z przekazami odnośnie do stanowiska strony chińskiej w
dyskutowanych tematach było gorzej. Narady kończyły się normalnie bez
konkluzji. A co Chińczycy postanowili, można było zobaczyć po kilku dniach,
oglądając widoczne rezultaty pracy chińskiej strony.
Pomimo dobrych
rezultatów współpracy ze sztabem klienta w Indiach, twoje zrozumienie chińskiej
mentalności było raczej mizerne. Twoje wskazówki odnośnie zmiany istniejącego
stylu pracy były traktowane jako złośliwa krytyka Chińczyków i ich poziomu
technicznego. Ty i twoi duńscy koledzy zostaliście oskarżeni o celowe używanie
języka duńskiego w trakcie prac uruchomieniowych i odmowę w sprawie
dostarczenia przez stronę chińską tłumaczy ze znajomością tego języka.
Uruchomienie twojego młyna szło jak po grudzie.
To tutaj przeżyłeś najdłuższy w swoim życiu dzień rozruchu. 27 godzin bez
przerwy. Tylko twój kolega dostał zezwolenie na godzinną przerwę i odwiedzenie
waszego Foreign Engineers Building. I to tylko dlatego, że ...zabrakło wam
papierosów!
Sprawy nie poprawiały nieustanne pytania
Chińczyków, którzy chcieli koniecznie wiedzieć, dlaczego młyn nie pracuje. Niby
mieli w tym rację, ale jak miałeś im wytłumaczyć, że jesteś w trakcie
analizowania, co tu u diabła się dzieje?
W końcu poprosiłeś ich o dwa dni (48 godzin)
czasu. Bez pytań i przerywania twojej pracy. Niby się zgodzili, a tobie udało
się uruchomić ten cholerny młyn cztery godziny przed upływem terminu. Ale
Chińczycy zdążyli w międzyczasie wysłać telex do Kopenhagi, z żądaniem
przysłania "prawdziwego" specjalisty od tego młyna.
Ponieważ piec cementowy nie był uruchomiony,
ogrzewanie materiału i powietrza w młynie było uzależnione od pracy palnika
olejowego, którego miał pilnować specjalny pracownik. Palnik miał tendencje do
gaśnięcia, a on miał za zadanie ten palnik natychmiast uruchamiać. Niestety
całe urządzenie było umieszczone na pomoście, a ten człowiek wolał siedzieć na
ławce umieszczonej piętro niżej. Utratę płomienia mogłeś natychmiast zauważyć
na wskaźniku temperatury w centralnej sterowni. Na twoją interwencję chiński
szef zmiany otwierał okno i krzyczał do pracowników "odpoczywających" na ławce
przy młynie, by pogonili tego od palnika na pomost. Po trzech dniach takiej
zabawy zaproponowałeś Chińczykom wymianę "palnikowca" na osobę bardziej
uczuloną na ważność stabilnej pracy palnika. Kilka dni później, na jednej z
narad, strona chińska oznajmiła, że obsługa palnika została wymieniona i że
oczekują ze strony DKC także wymiany specjalisty od młyna. Innymi słowy, na
odesłanie ciebie do domu!
Bardzo się tym przejąłeś, chociaż DKC nie
przejawiło najmniejszej ochoty na wymianę wysłanego personelu. Od
Australijczyków dowiedziałeś się, że byłeś jedenastą osobą tego projektu,
której Chińczycy usiłowali się pozbyć.
Z perspektywy czasu
możesz ich nawet zrozumieć. Nie rozumiałeś przecież nic z tego, co szef
chińskiej strony mówił do ciebie. On patrzył prosto na ciebie, a ty patrzyłeś
na tłumacza, który miał przetłumaczyć jego mowę. A to mogło być łatwo odebrane
jako lekceważenie. Szczególnie, że twoja odpowiedź była też kierowana
bezpośrednio do tłumacza, który wydawał ci się twoim sprzymierzeńcem, chociaż w
rzeczywistości nim nie był.
Ten błąd uzmysłowiłeś sobie dopiero kilka lat
później, kiedy firma posłała ciebie na 3-dniowy kurs międzynarodowej
współpracy. Miałeś już wtedy trochę doświadczenia i 30% materiałów kursowych
nie było dla ciebie nowiną. Dalsze 30% materiału miałeś w swojej
podświadomości, a sam kurs pomógł je poszufladkować. Reszta kursu to było
rzeczywiście otwieranie oczu.
Z kursu zapamiętałeś najbardziej ćwiczenie w
grupie trzyosobowej, gdzie jedna osoba miała przygotować jakąś historię, która
miała być przekazana drugiemu członkowi zespołu i oceniona przez trzeciego
członka zespołu, który miał być "sędzią".
To ty miałeś przygotować i opowiedzieć historię.
Po jej przygotowaniu wszedłeś do pomieszczenia, gdzie siedzieli "słuchacz" i
"sędzia". Usiadłeś naprzeciwko "słuchacza", mając "sędzię" z boku. Po minucie
twojego opowiadania "słuchacz" obrócił się i zaczął przeglądać jakieś papiery.
Ty, żeby nie stracić wątku, zacząłeś bezwiednie opowiadać historię "sędziemu",
który robił wrażenie bardziej zainteresowanego. I na tym polegało to ćwiczenie!
W momencie, gdy nie masz responsu osoby, do której się zwracasz, szukasz
bezwiednie obiektu, który takowy respons ci da. Bez względu na to, czy to ma
jakiś logiczny sens. Czyli wykluczając automatycznie szefa chińczyków jako
potencjalnego "słuchacza", zwracałeś się do tłumacza, który był tylko
pośrednikiem w twoich stosunkach z Chińczykami i jako taki żadnego wpływu na
decyzję nie miał.
Od tego czasu zwracałeś się do klientów, mówiąc
i patrząc im bezpośrednio w twarz. Bez względu na to, czy rozmowa była bezpośrednia,
czy przy pomocy tłumacza. Oczywiście ten system nie zawsze działa. W niektórych
kulturach bezpośrednie patrzenie na osobę jest oznaką wyzwania i posiadania
przeciwnego zdania.
Z tego kursu pamiętasz również zakończenie
pierwszego dnia. Ten dzień, rozpoczęty o ósmej rano, był naszpikowany zajęciami
z krótkimi przerwami na śniadanie, lunch i obiad. Po obiedzie, po którym
uszczęśliwiono was dwugodzinnym wykładem, byliście już wszyscy dobrze
"ugotowani". A tu instruktor zarządził grę ..w karty! Każdy z was dostał kartkę
z regułami gry, które nie były skomplikowane. Przy "próbnej" grze wolno było
zaglądnąć do przepisów, które zarekwirowano w momencie rozpoczęcia reszty
seansu mającego się odbyć w kompletnej ciszy. Gra odbywała się parami. Po
"próbie" do waszego stołu przyszła nowa para. Po rozdaniu kart nagle się
zorientowałeś, że ta nowa para gra według troszkę innych reguł! Konsternacja
trwała może 10 sekund. Popatrzyłeś na swojego partnera i... bez słów
przyjęliście te nowe reguły gry! Bo przecież "Show must go on!"
I na tym polegało ćwiczenie!
Przyjeżdżasz do kraju, którego języka nie znasz
(milczenie). Nie znasz obyczajów obowiązujących w tym kraju (reguły gry). A
twoim celem jest wykonanie powierzonego zadania (gra). I żeby to zadanie
wykonać musisz w każdej chwili oceniać, o ile możesz odstąpić od tobie znanych
"reguł gry" i w dalszym ciągu uzyskać pożądany wynik końcowy.
Rozruch pieca
cementowego przeciągał się. Dla odmiany zabrakło oleju do palnika piecowego i
Chińczycy zaproponowali uruchomić piec przy pomocy miału węglowego. Na co szef
piecowników DKC, ze względu na bezpieczeństwo personelu i urządzeń, się nie
zgodził. Chińczycy stwierdzili, że jeżeli zagraniczni specjaliści nie są w
stanie uruchomić pieca przy użyciu tradycyjnej technologii, to oni mogą to
zrobić przy pomocy własnych specjalistów od rozruchu pieca. Co prawda nie tego
typu i nie tej wielkości, ale piec jest przecież piec. Według raportu,
przesłanego przez duńskiego piecownika do Kopenhagi, odbyło się to w
następujący sposób:
W piecu cementowym ustawiono drewniane stojaki,
na których podpalono powieszone na nich stare majtki kobiece umoczone w oleju.
Niestety płomień na nich zgasł, zanim uruchomiono system wtryskowy miału
węglowego, który miał się od nich rozpalić. Spalone majtki wymieniono na stare
uniformy z czasów Rewolucji Kulturalnej, które też zmoczono olejem opałowym.
Gdy chińskiemu specjaliście od pieca wydawało się, że drewniane stojaki w piecu
dobrze się palą, włączono wtrysk miału węglowego. W pewnym momencie zorientowano
się, że ogień w piecu zgasł, ale w międzyczasie "zapakowano" do pieca jakieś 5
do 8 ton niespalonego miału węglowego. Postanowiono więc użyć do rozpałki pieca
przeznaczony oryginalnie do tego palnik olejowy, mając nadzieję, że sprowadzona
w ostatniej chwili ilość oleju opałowego będzie wystarczająca. Niestety, w
trakcie ogrzewania pieca, leżący w nim miał węglowy zapalił się w miejscach do
tego nieprzewidzianych i spowodował deformację rury piecowej i konieczność
przerwania całego procesu. Następnego dnia trudno było przejść obok pieca z
powodu dużej ilości leżących tam "straconych twarzy".
Po sprowadzeniu odpowiedniej ilości oleju piec został
uruchomiony i ruszyła produkcja cementu. Nareszcie była okazja do rozpoczęcia
szkolenia chińskiego personelu. Twój zapał w centralnej sterowni nie był
zupełnie podzielany przez chińskich operatorów. Okazało się, że oni są
operatorami nie z chęci, ale z nakazu. Po skończeniu szkoły każdy z nich dostał
nakaz pracy, a im się przytrafiło skierowanie do fabryki cementu w Sunchang. Na
twój argument, że ty też pracujesz daleko od domu i rodziny, oni odpowiedzieli,
że ty sam to wybrałeś. Powiedziałeś im że jeśli nie mają żadnego wpływu na
istniejącą sytuację, to powinni znaleźć w niej to, co najlepsze i tego się
trzymać. Wyglądało na to, że niektórym się to nawet udało.
Tak. Najlepszy środek na mendy? Polubić!
Problem ze szkoleniem polegał między innymi na
komunikacji językowej, która z powodu niezbyt doświadczonych chińskich tłumaczy
bardzo utykała.
Pewnego dnia dostaliście wiadomość, że do
fabryki przyjechał samochód z instrukcjami w języku chińskim, które zostały
przetłumaczone z angielskiego oryginału przez Nanjing Instytut. Zawartość
samochodu szybko rozładowano, a wszystkie instrukcje ulokowano w specjalnym
pomieszczeniu, które...zamknięto na kłódkę!
Nadeszła jesień i wprowadzono zmianę czasu. Jak to
załatwiono w fabryce? Bardzo prosto. Żeby zmiana nocna nie pracowała godzinę
dłużej, zmieniono po prostu godziny rozpoczęcia zmian! Zmiana dzienna, zamiast
zaczynać o godzinie 8:00, miała zaczynać teraz o 7:00!
Podobno cały ruch kolejowy i autobusowy w całych
Chinach został zatrzymany na godzinę i w ten sposób nie trzeba było w ogóle
zmieniać planów jazdy! No tak. A co z ruchem samolotowym? Złe języki mówiły, że
samoloty po prostu spadły na ziemię! Chyba przesada, chociaż słyszało się o
samolocie CAAC (Civil Aviation Administration of China), który wpadł w
Hongkongu do basenu wodnego, a jeden z Australijczyków wrócił z wakacji w
koszulce z napisem "CAAC survivor".
Tuż przed świętem wyzwolenia Chin zablokowała się wieża cyklonów. Cała linia produkcyjna stanęła. Poszedłeś zobaczyć, jak idzie praca nad odblokowaniem, ale trudno było cokolwiek zobaczyć. Z daleka mogłeś tylko widzieć jakieś 50 osób stojących na pomoście i schodach i patrzących na tych dwóch robotników, którzy próbowali coś robić przy tym zatkanym cyklonie.
Z powodu święta wyzwolenia dano pracownikom wolne i część
załogi rozjechała się do domów. Zagraniczni specjaliści też dostali wolne.
Duńska grupa postanowiła wykorzystać wolny czas na odwiedzenie Wuyi Mauntains.
Cała wycieczka była opłacona przez Kasę Piwną. Za piwo, pite w barze sali gier
znajdującej się w Foreign Engineers Building, płaciliście 3 yuany, podczas gdy
cena zakupu była 2,5 yuana. Te uzbierane ponad 2000 yuanów to zasługa ośmiu
Duńczyków pracujących przy projekcie i dzielnej pomoc australijskich kolegów,
którzy także korzystali z baru, przyczyniając się walnie do wzrostu obrotów.
Pieniądze starczyły na opłacenie hotelu i posiłków. Starczyło również na wystawny
obiad składający się z 12 chińskich dań. Potrawy smakowały wyśmienicie, ale po
dostaniu jednej potrawy zrobionej z mięsa pancernika i drugiej z węza nie
śmieliście się pytać z czego była reszta dań. Odwiedziny na lokalnym bazarze były
tez swojego rodzaju przeżyciem. Niby byleś już przyzwyczajony, bo na jarmarku w
Sunchang widziałeś sprzedawane zabite szczury, ale widok wystawionej na
sprzedaż małej sarenki ze złamaną kończyną (żeby nie uciekła), to było trochę
za dużo. To, że nie widziałeś tam żadnych psów, nawet cię nie dziwiło.
Gwoździem programu miał być spływ tratwą po Nine Bend River, który prawie wam
uciekł koło nosa. Wybraliście się tam zaraz po śniadaniu. To, czego nie
przewidzieliście był fakt, że korzystając z wolnych od pracy dni święta wyzwolenia
do Wuyi Mountains zjechały się setki Chińczyków, którzy zjedli śniadanie dużo
wcześniej i też chcieli na ten spływ. Kiedy przepchałyście się przez ten tłum
do kasy, wszystkie bilety na ten dzień były już wysprzedane! A kasjerzy i
kasjerki właśnie zamykali wszystkie okienka i zbierali się do wyjścia. Co
robić? Złapałeś jakiego Chińczyka, który rozumiał angielski i poprosiłeś go
żeby pośredniczył w twojej rozmowie z szefem kasjerów. Poprosiłeś "tłumacza"
żeby mu powiedział, że wy właśnie przyjechaliście tutaj z Europy. Tylko po to
żeby przeżyć słynną na całym świecie Nine Bend River. I czy on nie uważa, że to
byłoby bardzo niedobrze gdyby Europejczycy musieli powiedzieć, że z powodu
braku biletów na ten dzień tych cudów nie mogli zobaczyć? Podziałało! Cieć otworzył biurko i sprzedał wam 9 biletów!
Sam spływ tratwa nie różnił się wiele od spływu Dunajcem. Tyle tylko, że
siedzenia na tratwie przypominały bardziej wygodne fotele. Ale dla twoich
kolegów Duńczyków to była niesamowita frajda.
Na zakończenie pobytu w hotelu otworzono specjalnie dla was dyskotekę i
następnego dnia byliście po drodze do fabryki, odświeżeni i gotowi do dalszej
mordęgi na fabryce.
Rozruch fabryki i szkolenie personelu przeciągało się. W
pewnym momencie australijski kontrahent stwierdził, że pieniądze przeznaczone
na projekt są na wykończeniu i postanowił wysłać wszystkich zagranicznych
specjalistów do domu. Ponieważ projekt nie był zakończony, negocjowano
sześciotygodniowe przedłużenie pobytu dla piecownika i młynarza (ciebie) z DKC
oraz specjalisty od techniki komputerowej z BHP. O tym, że wasz pobyt nie
będzie przedłużony, dowiedzieliście się dwa dni po wyjeździe ostatnich specjalistów.
Strona chińska nie załatwiła tych 100.000 dolarów australijskich, które wasz
pobyt miał kosztować i mogliście się już wynosić. Na pytanie ile czasu
potrzebujesz do zwinięcia "interesu" na fabryce, poprosiłeś o trzy dni. To nie
bardzo odpowiadało piecownikowi, który wpadł do twego pokoju następnego ranka i
powiedział, że on jednego dnia więcej w tej fabryce nie zostanie, a resztę
spraw może załatwić nasz szef rozruchu, który w dalszym ciągu był na fabryce.
Piecownik nie wyszedł z twojego pokoju, zanim się nie spakowałeś, wypijając
przy okazji te ostatnie piwa, które jeszcze miałeś w swojej lodówce.
Zostaliście zawiezieni razem z bagażami na
dworzec kolejowy i wsadzeni do pociągu. Z powodu braku czasu nie kupiono wam
"soft seats" i te sześć godzin jazdy do Fuzhou spędziliście na korytarzu,
przemieszczając wasze bagaże z jednej strony na drugą, by nie blokowały one tej
strony drzwi wejściowych do wagonu, po której znajdował się peron danej stacji
kolejowej.
W Fuzhou okazało się, że dostanie biletów
lotniczych do Hongkongu, jest prawie niemożliwe. Nawet próba przekazania
dolarowego ekwiwalentu datku na cele charytatywne (których wybór zostawiliście
urzędnikowi agencji podróży) nie dała pozytywnego rezultatu. Postanowiliście
pojechać sami do biura CAAC. Po długich deliberacjach, gdzie bilet lotniczy do
Hongkongu okazał się marzeniem ściętej głowy, wytargowaliście dwa bilety na
następny dzień do...Beijingu. Z hotelu zadzwoniłeś do biura DKC w Beijing i
poprosiłeś jednego z chińskich pracowników biura o zarezerwowanie na ten sam
dzień biletów lotniczych do Bangkoku.
Przelot do Beijing bez problemów. Za to w
Beijing na lotnisku brak rezerwacji na samolot do Bangkoku. Niby była, ale
została skasowana. Przez kogo i dlaczego nie wiadomo. Ponowne próba kupna
biletów do Bangkoku. Tym razem udana, bo piecownik miał dolarową gotówkę. Karty
kredytowe niestety jeszcze w tym czasie na lotnisku nie działały. Przy
nadawaniu bagażu Beijing-Bangkok-Kopenhaga następny problem. Ty miałeś tylko 20
kilo nadwagi. Ale piecownik jakieś 50 kilogramów z okładem. A dolarów na taką
ilość nie mieliście. Na szczęście waga bagażowa też była zepsuta, więc
uzgodniliście z panienką od bagażu, że ty masz 10 a piecownik 20 kilo nadwagi i
za ostatnie jego dolary przeflancowaliście się do sali odlotów.
W Bangkoku na lotnisku spotkaliście swoich
kolegów, którzy wyjechali z fabryki nawet tydzień przed wami, ale lecieli do
Kopenhagi tym samym samolotem co wy. Wygląda na to, że niektórzy z nich
"ugrzęźli" w Hongkongu a niektórzy zrobili sobie "przerwę" w Bangkoku.
No cóż.
Nie każdemu spieszyło się tak do domu, jak twojemu piecownikowi...
Alex
Adelist
December 2016